Niemiecki koń trojański
Po oświadczeniu niemieckiej minister obrony o chęci „przekazania” Polsce baterii Patriot zapanował w polskich mediach proniemieckich entuzjazm. Dziennikarze zachłystują się tym, jak to Niemcy przejrzeli na oczy i wreszcie włączą się w obronę Ukrainy. No, może nie od razu Ukrainy, ale Polski. No i może nie tyle obronę, co zbieranie informacji i naszych systemach obronnych. Nie jest to pierwszy raz, kiedy mamy do czynienia z werbalną zmianą niemieckiej polityki zagranicznej. Deklarację niemieckiej minister Lambrecht wzmocniło kolejne stanowcze oświadczenia kanclerza Scholza o tym, że Rosja nie może już wygrać na Ukrainie. Kanclerz Scholz znany jest ze stanowczych oświadczeń. To mu oczywiście nic nie szkodzi, a pomaga złapać w żagle wiatr delikatnej krytyki Rosji, jaka powoli zaczyna wydobywać się z Brukseli.
Entuzjazm polskich dziennikarzy został na szczęście nieco stonowany oświadczeniem prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który uznał propozycję niemiecką za „interesującą”, ale zalecił, by Niemcy przekazały te baterie Ukrainie ze wskazaniem rozmieszczenia ich przy zachodniej granicy. W ten sposób broniłyby one również Polski. Przed wywiadem prezesa Kaczyńskiego dla PAPu przed szereg wyskoczył prezydent Andrzej Duda wyrażając ogromną radość z nieoczekiwanego daru Niemiec. Biedak, będzie musiał się z tej radości teraz wycofywać…
Ale na razie zadaniowani publicyści w polskojęzycznej wersji Deutche Welle (DW) nie próżnują. Wojciech Szymański i Jacek Lepiarz, niczym zawodowi volksdojcze publikują już dalsze szczegóły propozycji ich mocodawcy, czyli niemieckiego rządu. „Wyrzutnie Patriot. Do Polski może przyjechać kilkuset niemieckich żołnierzy.” – oznajmia tytuł pierwszego i świeżutkiego artykułu na www.dw.com (wersja polskojęzyczna, 23.11.2022, około 20:00). Cytowany jest rzecznik niemieckiego ministerstwa obrony, który uważa, że do każdej baterii potrzebnych będzie 200-300 żołnierzy. Cytowany jest również przychylny pomysłowi komentarz ministra Błaszczaka z Twittera, ale już nie ma jego późniejszego oświadczenia dla PAPu: „zwróciłem się do Niemiec, by proponowane Polsce Patrioty przekazano Ukrainie”. Propagandyści z DW skwapliwie powołują się na zdanie wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich, p. Justynę Gotkowską, która również – uprzejmie założę - niefrasobliwie popiera rozmieszczanie niemieckich wojsk i sprzętu w Polsce. Dziennikarze nie pytają „czy”, a jedynie „kiedy” niemieckie baterie staną w Polsce. Tak, jakby ich instalacja została już przesądzona.
Nie trzeba być informatycznym geniuszem, by zauważyć, że bateria rakietowa Patriot, która może obserwować jednocześnie 50 ruchomych obiektów w promieniu ok. 65 kilometrów, coś z zebranymi danymi przecież robi. Z pewnością przekazuje je dowódcy, który – gdy trzeba odpalić kilka rakiet – naciska odpowiedni klawisz. Ale dokąd są ponadto transmitowane zebrane dane – wiedzą jedynie ci, którzy instalowali sprzęt elektroniczny w baterii i zaprogramowali wbudowane w nią komputery. Już tam serwery w Frankfurcie nad Menem poukładają dostarczone pakiety danych w zgrabne bazy, z których z pomocą prostych SQL-owych zapytań będzie można wyciągnąć masę interesujących zestawień o poruszających się obiektach przy wschodniej granicy naszego kraju. Taki radarowy monitoring w czasie rzeczywistym. Nie mam też najmniejszych wątpliwości, że zebrane pakiety danych otrzymają w ciągu kilku sekund również do analizy ruscy szachiści w ramach strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego maskowanego buńczucznymi, lecz pustymi oświadczeniami niemieckiego kanclerza.
Jeśli polska administracja jest zbyt głupia, by zauważyć tego ewidentnego konia trojańskiego, to pozostaje mieć nadzieję, że amerykańscy generałowie nie dopuszcza do elektronicznej wymiany informacji między kontrolowanymi przez nich systemami obrony a sprzętem podrzuconym uprzejmie przez niemiecki wywiad.
Paweł Falicki, 23.11.2022
10.10.2022
TEST DLA DYREKTORA KPRM
W sobotę, 8.10.22 odwiedzili nas znajomi, którym postanowiliśmy pokazać Zwierzyniec, Krasnobród i przy okazji zabrać na grzyby gdzieś pod Tomaszów Lubelski. Szukając na mapach najlepszej i najciekawszej drogi zauważyłem, że niedaleko Dołhobyczowa, skąd niedawno zabierałem uciekające przed wojną Ukrainki, jest coś w rodzaju przejścia granicznego na drodze z Uśmierza do Waraża. Podjechaliśmy tam, bo – będąc wciąż pod ciśnieniem informacji zebranych w czasie warszawskiej konferencji ‘Rebuild Ukraine Together’ (5.10.2022) – nie mogłem sobie odmówić sprawdzenia, czy rzeczywiście korki na granicach sięgają kilkudziesięciu kilometrów, podczas gdy nieużywane są inne przejścia graniczne.
Z tą słabą wiedzą wsiedliśmy w samochód i po niedługim czasie znaleźliśmy się w sennym i pustawym Dołhobyczowie. Poranny Dołhobyczów nie wyglądał na miasto przepełnione uchodźcami. Do granicy stała kolejka samochodów, ale nie było żadnego dramatu. Najbardziej interesowała mnie droga z Uśmierza do Waraża, w którą wjechaliśmy po przecięciu Dołhobyczowa ulicą gen. Hallera. Warto zauważyć, że mapy firmy Google Inc. podają do dziś konsekwentnie dawną nazwę ulicy: „22 lipca” wychodząc prawdopodobnie z założenia, że rocznica ogłoszenia Manifestu PKWN przez zainstalowany w 1944 roku przez władze moskiewskie w Polsce bolszewicki rząd jest istotniejsza niż pamięć generała Józefa Hallera. Rada Miejska Dołhobyczowa zmieniła nazwę tej ulicy w 2017 roku.
Asfalt wąskiej drogi w kierunku Uśmierza jest zniszczony, ale nie aż tak, by nie można było jechać 70-80km/h. Droga jest bardzo wąska i mijanie się ciężarówek wymagałoby dużego ograniczenia prędkości. W samym Uśmierzu droga skręca w prawo, na południe, wzdłuż granicy, natomiast jej odnoga przy rozjeździe pod kościołem biegnąca na wprost – prowadzi bezpośrednio do dawnego przejścia granicznego do Waraża. Asfalt kończy się przy zniszczonym szlabanie, który kiedyś był ręcznie otwierany na dwie strony, jak brama. Po ukraińskiej stronie widać podobną zaporę, być może kiedyś pomalowaną w biało-czerwone pasy. Między zaporami nie ma asfaltu. Granicę wyznacza pas zaoranej i zabronowanej ziemi. Po lewej stronie drogi stoi budynek wyraźnie wskazujący, że była to kiedyś siedziba posterunku Straży Granicznej. Jest słup z elektrycznością, w ogrodzie jest słupek wskazujący na linię gazową. Dom wymaga gruntownego kapitalnego remontu.
Dawne przejście graniczne między Polską a Ukrainą jest nieużywane i nie widać, by ktokolwiek interesował się uruchomieniem go.
Zasięgnąłem języka u kręcącego się obok gospodarza, który – po dokładnym wypytaniu mnie skąd się tu wziąłem – nieco otworzył się i opowiedział o dziadku, po którym odziedziczył całą ziemię wokół gdy jego bracia stąd wyjechali. Za starymi drzewami owocowymi widać było jakiś traktor, drewniany budynek stodoły i fragment murowanego domu gospodarza. Dowiedziałem się, że przejście funkcjonowało od 1988 roku do końca lat 90-tych. Służyło głównie do przepuszczania pieszych udających się na pogrzeby i inne uroczystości rodzinne na drugą stronę granicy.
- Chciałby pan, żeby przejście znowu tu zaczęło działać? – sondowałem.
- A ta po co mi to? W Dołhobyczowie tylko kłopot, bo wódkę przywożą i same kontrole… Tylko nie wchodźcie na zaorane, bo mnie znowu Straż Graniczna będzie przepytywać, kto tu był – przestrzegł.
Kliknąłem kilka fotek, podałem rękę gospodarzowi i pojechaliśmy pod Krasnobród na grzyby.
A mogłoby być tak pięknie…. – rozmarzyłem się usiłując złapać polską sieć komórkową i obserwując jak moja komórka identyfikuje nieprawdziwe sygnały GPS. Wyłączyłem bezużyteczne urządzenie i zaufałem swojemu rozeznaniu przestrzeni bazując na wiedzy z geografii, jaką wyniosłem ze szkoły podstawowej i średniej. Bez kłopotu minęliśmy Łaszczów kierując się na zachód.
W głowie buzowały mi wypowiedzi uczestników konferencji ‘Rebuild Ukraine Together’. Brakuje 160 tysięcy kierowców ciężarówek w Polsce – mówił Piotr Litwiński, szef Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Transportu Drogowego. Ogromne ilości towaru są przewożone przez polsko-ukraińską granicę w obie strony. Zboże z Ukrainy to tylko część problemu. Przecież Gdynia i Gdańsk zastępują w tej chwili Odessę: tysiące ciężarówek codziennie jadą z polskiego wybrzeża do przejść granicznych z Ukrainą. Kłopoty stalowni ArcelorMittal w Krzywym Rogu: 750 tys. ton stali miesięcznie wjeżdża koleją do Polski. Ale to tylko 50% produkcji tego giganta, który zawsze wywoził 80% poza Ukrainę poprzez port w Odessie. ArcelorMittal musiał znacznie zmniejszyć produkcję – mówi Mauro Longobardo, dyrektor generalny stalowego giganta. ‘We need new checkpoints’ – brzmiały mi w głowie słowa zdeterminowanego do natychmiastowej budowy Wiceministra Infrastruktury Ukrainy, Mustafy Nayyema. ‘Nowe przejścia graniczne nie są w gestii Ministerstwa Finansów, w decyzji musi brać udział MSWiA’ – tłumaczył Grzegorz Kozłowski, Dyrektor Departamentu Ceł w Ministerstwie Finansów. Dlaczego nie ma wspólnych odpraw celnych? Czy to UE blokuje nam rozbudowę infrastruktury granicznej? – domagał się odpowiedzi uczestnik panelu ‘Transport i Logistyka’ z sali.
Czy tak trudno postawić po dwa kontenery dla strażników granicznych i celników po obu stronach granicy na starym przejściu Uśmierz-Waraż? Trzeba jeszcze zrobić 50 metrów drogi…. No i oczywiście nie zgłaszać tego do żadnych unijnych instytucji, tylko potraktować całe przedsięwzięcie jako rozszerzenie o jeden pas przejścia Dołhobyczów-Uhrynów. Pas oddalony o 4 kilometry od pozostałych pasów. Przejście mogłoby funkcjonować tylko dla pojazdów lżejszych, a może nawet jedynie dla nie wiozących żadnego ładunku. Wydaje się, że na uruchomienie takiego przejścia wystarczy tydzień. Ewentualna rozbudowa może potem być kontynuowana, ale już za kilka dni pierwsze pojazdy mogłyby tamtędy przejeżdżać.
Tylko kto powinien się tym zająć? Minister Rozwoju i Technologii, Waldemar Buda twierdził na warszawskiej konferencji, że PAIH ma już 1200 przedsiębiorstw gotowych do odbudowy Ukrainy. Czy PAIH (którego witryna internetowa dzisiaj nie działa) jest w stanie poszerzyć przejście graniczne choć o jeden pas w Uśmierzu-Warażu? Czy znowu musi w tym wziąć udział premier Morawiecki? A może to dobry test dla nowego dyrektora Kancelarii Premiera, Marka Kuchcińskiego? Czy będzie tak sprawny i energiczny jak Michał Dworczyk?
A grzybów przywieźliśmy wieczorem do domu pełen kosz!
Paweł Falicki
14.7.2022
STRATEGICZNE PARTNERSTWO
Dziś, jak nigdy, widać wreszcie realizację strategicznego partnerstwa Federacji Rosyjskiej i Republiki Federalnej Niemiec. Używam takiej oficjalnej nazwy dzisiaj istniejących państw, ale tak naprawdę chodzi o Rosjan i Niemców, pod jakąkolwiek administracyjną strukturą by się akurat nie znajdowali.
Traktowanie instrumentalne prawa (a nawet: Prawa) znane jest co najmniej od czasów Rewolucji Październikowej (leninowska teza: „prawo w służbie polityki”). Federacja Rosyjska jako spadkobierca (nomen omen: prawny) Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich odziedziczyła również po ZSRR stosunek do prawa. Prawa zarówno stanowionego przez gremia rosyjskie, jak i przez dowolne gremia zagraniczne. Prawo ma służyć polityce. A jakiej polityce? Polityce rozbudowy imperium terytorialnego. Stąd też podmioty „prawa międzynarodowego” są traktowane przez rosyjską administrację utylitarnie: są potrzebne i pożyteczne o tyle, o ile wspierają cele polityczne Rosji. I nie ma tu znaczenia, czy są to „organizacje międzynarodowe”, np. Organizacja Jedności Afrykańskiej, Unia Europejska, Światowa Organizacja Zdrowia, czy też administracje państw mniej lub bardziej narodowych (Gruzja, Ukraina, Angola). Jeśli taka organizacja, bądź administracja państwowa służy interesowi Rosji, to nie ma z nią konfliktu (np. ZBiR). Jeśli natomiast nie współpracuje z tym hegemonem – marny jej los.
Podobny punkt widzenia przyjęła Republika Federalna Niemiec, odrodzona po zjednoczeniu części terytoriów w 1990 roku. Niemieckim wynalazkiem wspierającym rozszerzanie władztwa jest z jednej strony strategiczny sojusz z rosyjskim hegemonem, a z drugiej – konstrukcja zarządzanego przez Niemcy nowego super-państwa obejmującego prawie cały kontynent europejski. Traktowana przez Niemcy instrumentalnie Unia Europejska doskonale się nadaje do realizacji długofalowych celów tego silnego i ambitnego narodu.
W ostatnich dniach mieliśmy kolejny dowód na dalekosiężna współpracę niemiecko-rosyjską: zdominowany przez politykę niemiecką Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nadał szwajcarskiej firmie NORDSTREAM 2 A.G. – spółce zależnej od rosyjskiego GAZPROMu prawo uczestniczenia w sporach wewnętrznych Unii Europejskiej. Firma jest de facto rosyjska, a jedynie miejscem rejestracji jest Szwajcaria. Ale i tak Szwajcaria do Unii Europejskiej nie należy, więc np. koncesje na handel gazem a także ostatnio nakładane sankcje ograniczające przepływ błękitnego paliwa po prostu nie powinny jej dotyczyć. Nie bawmy się jednak w prawnicza kazuistykę. Chodzi po prostu o to, by Niemcy były głównym dystrybutorem paliwa na kontynencie europejskim. Temu celowi służą orzeczenia TSUE, a także działania innych instytucji Unii Europejskiej pozornie posiadających własną tożsamość i możliwość jakiegoś samostanowienia. Taka decyzja znakomicie współgra z konsekwentną współpracą niemieckiej administracji we wzmacnianiu militarnym Rosji i osłabianiu Ukrainy w konflikcie tych dwu państw.
Wielu dziennikarzy, nawet niemieckich, rozdziera szaty nad rzekomą hipokryzją niemieckiej administracji łamiącej obietnice dostarczenia Ukrainie jakiejkolwiek broni do walki z rosyjskimi barbarzyńcami. O ile niektórych polskich dziennikarzy można usprawiedliwić naiwnością, łatwowiernością polityczną i młodym wiekiem zniechęcającym do sięgnięcia do historii, to tacy np. dziennikarze Deutche Welle raczej są „zadaniowani” przez dobrze osadzone w organizacji Gehlena niemieckie służby i piszą to, co zostało im nakazane. Dlatego te dramatyzujące historie o niesolidnym kanclerzu Scholzu, które ONET z lubością przedrukowuje z portalu Deutche Welle, można spokojnie włożyć między bajki. Kanclerz RFN nie jest ani głupi ani niesolidny. Realizuje konsekwentnie – wprawdzie z trudnościami, bo rząd niemiecki to egzotyczna koalicja – długofalową niemiecką politykę sojuszu z Rosją opędzając się od krytyków z niepokornych państw (Polska) i resztek niespacyfikowanych polityków unijnych struktur. Na szczęście dla kanclerze Scholza, TSUE powinność swej służby rozumie i orzeka tak, by rosyjsko-niemiecki plan podziału Europy nie ucierpiał.
Jakie wnioski z tego powinna wyciągać polska administracja? Unia Europejska jest organizacją pozornie niezależną, faktycznie jednak realizującą długofalowe cele niemieckie. Próby jej zdominowania przy udziale innych państw-uczestników wydają się dzisiaj iluzoryczne. To słynne „współdecydowanie”, o którym przed wciągnięciem naszego kraju do UE zapewniał Andrzej Olechowski – staje się dzisiaj fikcją. Trzon UE oparty o Niemcy szantażuje utworzeniem innej „unii pierwszej prędkości”, do której ani Polska ani inne państwa nie zgadzające się z hegemonią Niemiec po prostu by nie należały. Podstawowym elementem szantażu są pieniądze, które poszczególne państwa mogą dostać „od UE” z tworzonych w miarę potrzeb różnych fikuśnych „funduszy”. Ostatnim przykładem takiej manipulacji jest „Fundusz Odbudowy”, za pomocą którego wymusza się pro-niemieckie zmiany w niepokornych państwach. Zbytnie zaangażowanie w pogoń za unijną marchewką, ciągłe spory o jakieś kwoty, terminy i ‘kamienie milowe’ – wszystko to przysłania prawdziwe cele, jakie chcą osiągnąć Niemcy. Podział Europy na strefę wpływów rosyjską i niemiecką nadal jest priorytetem politycznym obu tych państw.
Paweł Falicki
14.7.2022
8.6.2022
Czy Trójmorze to część Unii Europejskiej?
Refleksje pokongresowe
Urząd Marszałkowski w Lublinie zorganizował 6 i 7 czerwca 2022 kolejny ‘Samorządowy Kongres Trójmorza’. Większość wystąpień uczestników Kongresu nie miała na celu wyznaczania jakiejkolwiek przyszłości. Urzędnicy raczej podsumowywali dotychczasowe uczestnictwo w narzuconych im wcześniej międzynarodowych działaniach, naukowcy ostrożnie oczekiwali rządowych dyrektyw finansowania współpracy, samorządowcy – chyba ze względu brak znajomości obcych języków – nie byli w stanie zaproponować czegokolwiek wykraczającego poza ich teren. Przedstawiciele administracji centralnej uprzejmie kiwali głowami podsumowując krągłymi komunałami rozstrzelone wypowiedzi innych panelistów, lokalni dziennikarze wyrażali radość, że wreszcie w Lublinie się coś dzieje, o czym można napisać, że ma międzynarodowy charakter. Nieliczni przedsiębiorcy z zagranicy zdrowo i bezczelnie potraktowali sponsorowany wyjazd do egzotycznego Lublina jako ciekawe wakacje.
Na Kongres przyjechał nieoczekiwanie premier Mateusz Morawiecki. Jego 20-minutowa wizyta spowodowała gwałtowne rozsyłanie maili z nowym porządkiem do wcześniej zarejestrowanych uczestników oraz reorganizację całego otwarcia. Premier zablokował główną salę i wygłosił w niej 10-minutowe przemówienie, w którym najważniejszą myślą był postulat budowy poziomych odnóg od pionowych linii komunikacyjnych takich, jak Via Carpatia, które pozwolą włączyć komunikacyjnie Ukrainę do Zachodniej Europy. Pozostałe 10 minut wizyty premiera przeznaczone zostało na wręczenie mu kawałka szkła (być może był to wazonik) jako „nagrody honorowej Kongresu”. Premier jest wybitnie dobrze wychowanym człowiekiem, więc nie okazał nawet krzty zażenowania tym wieśniackim gestem, a nawet dał się jeszcze raz wyciągnąć na podium i wypowiedział dwa okrągłe zdania podziękowania, po czym wraz z całą obstawą wyjechał.
Szukałem paneli „dyskusyjnych”, w których można by było oczekiwać jakichś wniosków na przyszłość, bowiem większość z nich skonstruowana została tak, że uczestnicy w większości jedynie opowiadali o przeszłych dokonaniach. Takim spotkaniem był IV panel w drugim dniu, o kuszącym tytule: „Przed szczytem w Rydze: szanse i wyzwania stojące przed Inicjatywą Trójmorza”. Program kongresu informował, ze „partnerem merytorycznym” tego panelu jest Instytut Europy Środkowej w Lublinie a „moderatorem” – pani Marlena Gołębiewska, która jest starszym analitykiem w Zespole Bałtyckim Instytutu Europy Środkowej, a ponadto pracownikiem naukowym Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Wszystko to brzmi bardzo poważnie, ale w praktyce „merytoryczne partnerstwo” i „moderowanie” polegało na tym, że p. Gołębiewska odczytała panelistom dwa przygotowane wcześniej pytania: jakie są szanse i jakie widzą wyzwania? Nie było oczywiście żadnej dyskusji, a paneliści jedynie wygłosili oświadczenia.
Ale nawet z jednostronnych i niekomentowanych wypowiedzi panelistów można wyciągnąć jakieś wnioski. Pierwszy zabrał głos p. dr Łukasz Lewkowicz, kierownik Zespołu Wyszehradzkiego w Instytucie Europy Środkowej, pracownik naukowy UMCS. Podsumował dotychczasowe istnienie Inicjatywy Trójmorza i podkreślił, że jedyną prawdziwą instytucją wewnątrz tej „inicjatywy” jest Fundusz Trójmorza, w który finansowo zaangażowało się 9 na 12 państw-uczestników. Fundusz ten jednak nie ma nawet porządnego sekretariatu, a afiliowany jest przy polskim Banku Gospodarstwa Krajowego. Dysponuje około miliardem euro, ale jego potrzeby są oceniane na 1.15 biliona euro. W związku z tym należy korzystać w Inicjatywie Trójmorza z różnych funduszy unijnych, a nie czekać na pieniądze z Funduszu Trójmorza. Wewnątrz Inicjatywy Trójmorza tworzone są różne mniejsze „inicjatywy”, np. Forum Społeczeństw Obywatelskich w Rydze, ale żadna z nich nie ma osobowości prawnej. Pan dr. Lewkowicz przypomniał, że Inicjatywa Trójmorza jest konstruktem wewnątrzunijnym (UE) i wyraził lekkie zdziwienie „przyjmowaniem” do tej „inicjatywy” regionów ukraińskich: lwowskiego i tarnopolskiego. Aby rozpocząć jakiekolwiek działania wewnątrz Trójmorza, potrzebna jest inicjatywa polityczna – zakończył spolegliwie swoje wystąpienie lubelski naukowiec.
Po dr Lewkowiczu głos zabrała młoda pani profesor, Agnieszka Orzelska-Strączek, tytułowana ekspertem ds. Inicjatywy Trójmorza. Używam słowa „młoda” nie tylko ze względu na widoczną różnicę wieku w stosunku do pozostałych panelistów, ale z powodu właściwych młodszemu pokoleniu prostych i oczywistych sformułowań, których pani profesor używała w swojej wypowiedzi. Najpierw nieco paternalistycznie pochwaliła zarówno Premiera jak i Prezydenta RP za objęcie patronatem Kongresu, a w szczególności za domniemane lokowanie Inicjatywy Trójmorza wewnątrz struktury Unii Europejskiej. Tym samym wsparła – starszego nieco – dr Lewkowicza w jego sugestiach. Było to oczywiste ‘wyjście przed szereg’, bo to nie naukowcy decydują o obszarze Inicjatywy Trójmorza, lecz politycy. Takie przywiązanie do Unii Europejskiej nie dziwi w ustach osoby, która nie może pamiętać świata bez tej organizacji. Z pewnością trudno jej wyobrazić sobie istnienie jakichś politycznych tworów, które nie odnosiłyby się do lizbońskich traktatów. Panelistka przypomniała także, że sprawami bezpieczeństwa zajmuje się „bukareszteńska dziewiątka”, a nie Inicjatywa Trójmorza, która bez Unii Europejskiej, a także NATO – nie ma racji bytu (z wyjątkiem Austrii, która nie widzieć czemu, do NATO nie chce przystąpić, a w Inicjatywie Trójmorza owszem, tkwi). Tak więc – powinniśmy się zajmować jedynie sprawami pokojowymi i do tego wewnątrzunijnymi. To ciasne widzenie Inicjatywy Trójmorza poprzez polityczne dyrektywy wyznaczane przez kierujący Unią Europejską Berlin, charakterystyczne jest dla młodych osób, które np. rozpad RWPG znają jedynie z historycznych książek. Przypomnieć tu warto, że założona w Moskwie w 1949 roku gospodarcza organizacja obejmująca połowę Europy wraz z ZSRR – Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej – miała istnieć do Sądu Ostatecznego, a dla niewierzących – nawet dłużej. Jej koniec nastąpił w roku 1991, ale tego pani profesor mogła dowiedzieć się dopiero z hurra-optymistycznych podręczników euroentuzjastów, wydawanych dla młodzieży w Polsce w latach 90. zeszłego stulecia. Jedynym postulatem na szczyt w Rydze, jaki panelistka zgłosiła w swojej wypowiedzi, była wymiana myśli naukowej wewnątrz Trójmorza. Dalibóg nie wiem, do czego naukowcom potrzebne jest Trójmorze, gdy wymieniają między sobą myśli. Ale oczywiście potrafię wyobrazić sobie jakiś fundusz na kształt „Erasmusa”, który obejmowałby państwa od Estonii, poprzez Kaliningrad, Węgry, Serbię, aż do Grecji. Tylko skoro Prezydent RP został wcześniej „poklepany po plecach” za utrzymywanie Trójmorza wewnątrz Unii Europejskiej, to czy jest do pomyślenia wymiana myśli z naukowcem, dajmy na to - z Belgradu? Ponieważ wychwyciłem również w wypowiedzi pani profesor tęsknotę za finansami i żal, że za niektóre badania płaci brudny przedsiębiorca zamiast szlachetnego Ministra Nauki, proponowałbym rozważyć co będzie, gdy okaże się, że najbardziej intratne granty dla Polaków pochodzą z funduszy Ukraińskiej Akademii Nauk tworzonych przez oligarchów…?
Kolejnym panelistą był dr Andrzej Pukszta, litewski historyk, politolog, publicysta i dziennikarz z Uniwersytetu Wileńskiego, który po prostu przytakiwał pani prof. Agnieszce Orzelskiej-Strączek podkreślając, że nie można nic robić, jeśli Unia Europejska nie wskaże, czym powinniśmy się zajmować. Była to najsłabsza wypowiedź, choć wygłoszona piękną, klasyczną polszczyzną.
Po wileńskim naukowcu głos zabrał dr Vit Dostál, dyrektor w Stowarzyszeniu Spraw Międzynarodowych (AMO) z Republiki Czeskiej. Powtórzył tezę ze swoich wcześniejszych publikacji o pragmatycznym i powściągliwym podejściu Republiki Czeskiej do Inicjatywy Trójmorza. Czechy kolejny rok rozważają, czy powinny partycypować finansowo w Funduszu Trójmorza. Dr Dostál z satysfakcją przypomniał o zaproszeniu przez Czechy i Słowację Republiki Federalnej Niemiec jako obserwatora na poprzedni szczyt tej inicjatywy w Sofii. Rząd RFN z tego zaproszenia skwapliwie skorzystał podkreślając, że przecież Niemcy leżą także nad morzem. Krótkowzroczność tej radości czeskiego gościa jest aż nadto widoczna i świadczy o niezdolności do tworzenia własnej polityki międzynarodowej przez czeskie środowisko think-tanku AMO, a jedynie do podążania za wskazówkami niemieckimi.
Najciekawszą wypowiedź miał Miklós Mitrovits, historyk i polonista z Instytutu Historii Węgierskiej Akademii Nauk i Instytutu Europy Środkowej Uniwersytetu Służby Publicznej w Budapeszcie. Uświadomił on zarówno panelistom jak i słuchaczom, że Inicjatywa Trójmorza jest praktycznie nieznaną na Węgrzech koncepcją, która z punktu widzenia Węgier oczywiście wchodzi w interakcję z państwami takimi jak Ukraina. Niemniej rząd węgierski nie widzi jakiejś szczególnej celowości brania w niej udziału, chyba że wynikałoby z tego wzmocnienie niezależności energetycznej Węgier. W szczególności wskazał na polsko-słowacki interkonektor gazowy łączący do wspólnej sieci także Węgry. Podkreślił również oczekiwania Węgier co do zmiany stanowiska Rumunii w sprawie tranzytu paliwa. Była to dobrze przygotowana wypowiedź prezentująca węgierski interes państwowy na tle polityk prowadzonych przez państwa leżące między Morzem Czarnym, Bałtykiem i Adriatykiem.
Wszystkie wypowiedzi studziły zapały do „przyjmowania” Ukrainy do Inicjatywy Trójmorza, choć z różnych punktów widzenia. Wszyscy paneliści z wyjątkiem węgierskiego gościa składali wiernopoddańcze deklaracje wobec Unii Europejskiej. Bardzo źle to świadczy o doborze opinii przez „partnera merytorycznego” czyli Instytut Europy Wschodniej. No, chyba że Instytut ten sam nie jest w stanie ujrzeć świata poza strukturami UE.
Paweł Falicki
31.5.2022
W DOBRYM SĄSIEDZTWIE
Ekspulsja rosyjskiego imperializmu każe zastanowić się nad ponownym długoterminowym ułożeniem relacji Polski z wszystkimi sąsiadami. A sąsiadów mamy wielu. Większość z nich to zorganizowane w państwa narody bez tendencji rozszerzania swoich granic w sposób naruszający naszą własność. Dlatego dobrze nam się układa to sąsiedztwo. Do tych dobrych sąsiadów śmiało zaliczam Litwę, Słowację i Republikę Czeską. Państwa te z drugiej strony graniczą z równie nieimperialnymi administracjami: Rumunią, Austrią, Łotwą. Pozostali nasi sąsiedzi mają natomiast specyficzny stosunek do swoich terytoriów. Czasami stoi on w sprzeczności z utrwalonym w Polsce poglądem na całość własnego kraju.
Aby zrozumieć czego możemy a czego nie możemy oczekiwać od sąsiadów, dobrze jest wczuć się w ich sytuację, niejako wejść w ich buty i spojrzeć na otoczenie ich oczyma. Pozwala to na zachowanie dystansu do własnych pomysłów i nadziei, tonuje je i skłania do wyważonych sądów o geopolitycznym oraz geogospodarczym otoczeniu Rzeczypospolitej Polskiej. Każdy z narodów, każde z państw ma w zasadzie na celu swój dobrobyt, ale metody jego osiągania są różne i często powodują konflikty nie tylko u najbliższych sąsiadów. Przyglądnijmy się marzeniom i celom państw, z którymi graniczy Polska.
Niemcy. Jakie są długofalowe cele Niemiec? Po pierwsze zauważyć należy, że Niemcy są dość zintegrowanym narodem, mimo że Republika Federalna historycznie powstawała z landów o niezależnych administracjach. Ogromnie silnym spoiwem jest jednak wspólny język i powszechna skłonność do poddawania się administracyjnym rygorom państwowym. W przekonaniu Niemców zarządzenia państwowe mają wyższy priorytet niż normy moralne. To nieszczęśliwe przekonanie ułatwiło osobowościom o silnych charakterach utworzenie budzącej posłuch i respekt administracji, a w konsekwencji narzucenie niemieckiemu społeczeństwu zachowania prowadzące do rozszerzania przestrzeni życiowej na kraje sąsiednie. Zarówno koncepcja Ottona Bismarcka, jak i Adolfa Hitlera bazowały na silnym, nie znoszącym sprzeciwu państwie, którego obywatele byli o tyle przydatni, o ile państwu służyli. Obaj przywódcy uważali – nie bez racji – że naród niemiecki obdarzony jest szczególną charyzmą do zarządzania, więc logiczną konsekwencją jest zarządzanie przez Niemców narodami sąsiednimi. Przekonanie to przybrało formę I Wojny Światowej, a po około 20 latach – II Wojny Światowej ponieważ nie wszystkie narody sąsiadujące z Niemcami pogląd o niemieckiej predestynacji podzielały. W szczególności ludność zamieszkująca tereny między Odrą a Niemnem uważała, że niemiecka koncepcja zarządzania całą Europą jest błędna i prowadzi do eksploatacji narodów słabszych przez naród niemiecki. Z pomocą Stanów Zjednoczonych Niemcy zostały dwukrotnie w ciągu 50 lat przywołane do porządku ale marzenia o kierowaniu innymi poczęły się odradzać, szczególnie gdy USA pozwoliły na ponowne zjednoczenie podzielonych po II Wojnie Światowej niemieckich landów.
Poczyńmy tu dygresję o punkcie widzenia Stanów Zjednoczonych. Jest on tu bardzo istotny, bowiem państwo to gra rolę światowego policjanta i z tego tytułu uzurpuje sobie prawo ingerowania w międzypaństwowe układy tam, gdzie ocenia je za niebezpieczne lub po prostu niekorzystne dla USA. Dlatego pochopne sprzeciwianie się Stanom Zjednoczonym z reguły nikomu nie wychodzi na dobre i państwa mniejsze, nawet jeśli nie popierają całym sercem polityki USA, powstrzymują się przed wyrażaniem niezadowolenia starając się współpracować z amerykańskim hegemonem. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej dbają o status quo na kontynencie europejskim między innymi za pomocą własnej armii porozmieszczanej od Turcji po Hiszpanię i od Norwegii po Sycylię, ze szczególnym uwzględnieniem centralnie położonych Niemiec. Dopóki Republika Federalna Niemiec nie zagraża amerykańskim interesom, USA pozwala jej rozszerzać gospodarcze i polityczne wpływy na ościenne kraje.
Niektóre jednak działania RFN nie znajdują przychylności na Kapitolu. Można wyróżnić trzy takie obszary, w których Republika Federalna Niemiec narusza interesy USA. Najważniejszym z nich jest patronowanie nowej walucie i próby zastąpienia dolara amerykańskiego w transakcjach międzynarodowych przez euro. Dolar amerykański jest najsilniejszą walutą na świecie, więc FED przez lata patrzył z pewnym pobłażaniem na konstruowanie nad Menem konkurencyjnej wobec USD waluty. Zauważyć trzeba, że transakcje np. miedzy podmiotami fińskimi i włoskimi do niedawna odbywały się w dolarze amerykańskim. Konkretnie – jeśli przedsiębiorca włoski kupował coś od przedsiębiorcy fińskiego, to najpierw kupował za liry odpowiednią ilość dolarów amerykańskich, płacił tymi dolarami, a fińska firma zamieniała dolary na fińskie korony. Przy każdej wymianie któryś z banków amerykańskich pobierał niewielką opłatę. Dzisiaj Włosi i Finowie płacą za towary używając euro. Wprowadzenie wymiany towarowej bez pośrednictwa dolara jest finansowym ciosem w amerykańską walutę. Rozszerzanie „strefy euro” nie leży w interesie Stanów Zjednoczonych.
Drugim działaniem RFN, które nie podoba się Stanom Zjednoczonym jest torpedowanie „inicjatyw trójmorskich”. Tych prób utworzenia różnych związków państw w Europie centralnej i wschodniej było i jest wiele. Począwszy od Quadragonale, poprzez Pentagonale, Heksagonale, Grupę Wyszehradzką, Układ Bukareszteński, Międzymorze, Trójmorze, chiński format 16+1, Inicjatywę Środkowoeuropejską, różne konferencje prezydentów, formaty współpracy regionów… Żadna z tych inicjatyw nie nabrała poważnych form organizacyjnych, a poutykani w instytucjach poszczególnych państw niemieccy szpiedzy dbają o to, by raczej skłócić potencjalnych uczestników nowej struktury, która by zagrażała hegemonii Niemiec na europejskim kontynencie. Vide: spór Republiki Czeskiej i Polski o podziemne wody przy kopalni Turów. Dobrze zorganizowana grupa państw Europy Centralnej pozostająca pod organizacyjnym i militarnym patronatem Stanów Zjednoczonych byłaby nie tylko hamulcem niemieckiej ekspansji, ale gwarancją spokoju na dużym obszarze naszego kontynentu. Pozostaje sprawą otwartą, na ile Polska mogłaby w jakiś sposób świecić przykładem i pokazywać kierunki takiemu międzypaństwowemu tworowi.
[Dygresja: Czy mamy nośną ideę, która pociągnie sąsiadów do utworzenia wspólnego międzynarodowego przedsięwzięcia? Czy „solidarność międzynarodowa” promowana przez premiera Morawieckiego jest wystarczająco mocnym spoiwem takiego pomysłu? Wydawałoby się, że moglibyśmy czerpać dowolnie z koncepcji „Rzeczypospolitej Solidarnej”, którą zapoczątkowała „Solidarność Walcząca” Kornela Morawieckiego. Niestety, idea ta nie została rozwinięta. W czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego odczuwało się przychylność do pomysłu „solidaryzmu” jako nowego ustroju, ale żadne poważne prace teorio-państwowe nie powstały. Nie pomogło nawet odsłanianie pamiątkowej tablicy we Wrocławiu, gdzie fraza „Rzeczpospolita Solidarna” została wyryta w spiżu. Hasło nie wystarczyło i wciąż czeka na odważnych teoretyków państwa, by je rozwinęli i spróbowali przymierzyć do współczesnych rozwiązań ustrojowych.]
Trzecią niemiecka aktywnością, na którą Stany Zjednoczone patrzą z dużą wrogością są umizgi w stronę Moskwy, które przybierają formy deklaracji „strategicznej współpracy”, a w wymiarze praktycznym – prowadzenie przez Niemcy polityki wschodniej nie naruszającej interesów Rosji, nawet kosztem państw leżących między Federacją Rosyjską a RFN. Rosja jest naturalnym wrogiem Stanów Zjednoczonych i każde jej wspieranie jest przez USA tępione.
Jakiego zatem sąsiada chcielibyśmy mieć za Odrą i Nysą? Z pewnością nie za dużego. Warto tu przytoczyć opinię Margaret Thatcher i przyjąć ją jako wskazówkę długofalowej polityki wobec Niemiec. Premier Wielkiej Brytanii uważała, że zjednoczenie NRD i RFN było błędem. Mawiała, że lubi Niemców tak bardzo, że życzy im nie tylko dwu, ale wielu niemieckich państw. W interesie Polski jest istnienie niezależnego od Berlina państwa Pruskiego (jedynie na terenie dzisiejszej Brandenburgii), jakiejś niewielkiej Republiki Berlińskiej, a na południu powiększonej o Łużyce Saksonii. Mimo, że są to postulaty nie do zrealizowania w ciągu krótkiego czasu, należy je dzisiaj wyartykułować, by potem nie obudzić się z ręką w nocniku i jak dzieci we mgle retorycznie ubolewać, że „przecież nikt nie mógł przewidzieć rozluźnienia federalnych więzi między niemieckimi landami”. Dzisiaj jednak niemiecka gospodarka jest tak silna, że może dyktować własne rozwiązania gospodarkom państw ościennych. Poddaje się jej nawet Francja, którą trudno posądzać o jakiś kompleks peryferyjnego państwa. Opieranie się dużemu kapitałowi zza bliskiej granicy nie jest łatwe, ale można nie wykonywać kroków cementujących pozycję naszej gospodarki jako komplementarnej w stosunku do niemieckiej. Wiele produktów wytwarzanych w niemal 100% poza RFN, ma niemiecka markę, a firmy rzeczywiście wykonujące podzespoły i montujące całe urządzenia ukrywają swoje nazwy zadowalając się płatnością za fakturę za wykonane anonimowo prace zlecone przez niemieckiego posiadacza danej marki. Polski system prawny nie powinien kopiować rozwiązań niemieckich. W imię dobrej współpracy niemieccy przedsiębiorcy muszą nagiąć swoje oczekiwania do naszych norm i przepisów. Mamy w Polsce nie tylko lepszą niż niemiecka żywność, ale cały szereg produktów, które wywozimy dziś do Niemiec, by uzyskały tam naklejkę „made for Germany” i zostały opatrzone niemiecką flagą. Ten proces należy zatrzymać.
Należy też jasno powiedzieć, że nie leży w interesie Polski żaden silny rząd w Niemczech. Dlatego z życzliwym zainteresowaniem powinniśmy się przyglądać zmaganiom kanclerza Scholza próbującego łączyć interesy trzech partii o kompletnie rozbieżnych programach. Natomiast działania każdej z tworzącej niemiecki rząd partii – powinniśmy oddzielnie popierać. Błędem jest popieranie zwiększenia wydatków na zbrojenia przez Niemcy. W żywotnym interesie Polski jest, by zardzewiałe hełmy pozostały jak najdłużej symbolem niemieckiej armii. Iluzją jest również liczenie na bezinteresowne wsparcie RFN w sprawach załatwianych przez Polskę w instytucjach Unii Europejskiej. Ewentualne wsparcie można być może uzyskać w zamian za roztoczenie lepszej opieki nad niemieckimi grobami znajdującymi się w naszym kraju. Ale nie za wprowadzenie kolejnej niemieckiej normy do polskiego systemu prawnego.
Białoruś. Państwo to obejmuje teren zdominowany przez moskiewskie wpływy, zarządzany dość sprawnie przez nieszczęśliwego autokratę, który nie widzi przyszłości ani dla siebie ani dla swojej rodziny. Próby uniezależnienia się od moskiewskiego sponsora, acz nie tylko nieporadne ale mało wiarygodne, nie znajdowały przez lata żadnego uznania w Warszawie. Odnieść można wrażenie, że to właśnie Polska pomogła Moskwie zwasalizować Białoruś. Myśląc o obszarze dzisiejszej Republiki Białoruskiej należy przyjąć, że musi on być zarządzany autokratycznie. To samo zresztą dotyczy dużych obszarów Ukrainy i Rosji. Polska nie może stawiać sobie za cel wprowadzania demokracji w państwie, którego ludność w większości nie czuje nawet przynależności narodowej i przez wieki przyzwyczajana była do absolutnego posłuchu w stosunku do różnych władców. Na dzisiaj Białoruś jest wykonawcą polityki Federacji Rosyjskiej, a polski pomysł wspierania ruchów parapolitycznych opartych na białoruskich Polakach w imię „demokratyzacji Białorusi” okazał się błędem. Polska mniejszość na Białorusi została zredukowana do nieszkodliwych dla państwa grup folklorystycznych.
Sytuacja na Białorusi zmieni się dopiero wtedy, gdy nastąpi radykalna zmiana zarządzania Federacją Rosyjską. Ale o tym – dalej. Po takiej zmianie dzisiejsza Białoruś mogłaby podzielić się na dwa państwa, na podobieństwo rozpadu Czechosłowacji. W zachodniej części, ze stolicą w Grodnie, można by przeprowadzić wieloletni eksperyment demokratyzujący zarządzanie, np. w perspektywie 15 lat. Takie państwo – nazwijmy je Białopolska – mogłoby mieć dwa urzędowe języki: pisany łacińskimi znakami białoruski i polski, dwuizbowy parlament z niskim procentem wejścia przez małe partie ale z pozostającym pod wpływem UE prezydentem, który przez co najmniej 5 lat dokonywałby tam „europeizujących” zmian ustrojowych polegających na oparciu zarządzania na uzgodnionym prawie, a nie na arbitralnych decyzjach przywódców. Gospodarczo Białopolska musiałaby pozostawać uzależniona od Unii Europejskiej lub/i USA czerpiąc przez lata pieniądze z różnych zagranicznych funduszy integracyjno-rekonstrukcyjnych. Długofalowym celem Białopolski powinno być przystąpienie do paktu Unii Europejskiej.
Wschodnia część dzisiejszej Białorusi, ze stolicą w przygranicznym mieście Mińsk, pozostałaby pod dominacją rosyjską. Państwo to powinno zwiększyć swój obszar na wschód, włączając dwa obwody: Briański i Smoleński. Na całym tym terenie autokratyczne rządy sympatyzującego z Moskwą prezydenta nie budziły nigdy żadnych sprzeciwów, więc ta forma władzy jest tam najlepsza. Językiem urzędowym obok białoruskiego mógłby być rosyjski. Prezydentem nadal mógłby pozostać mający spore poparcie Aleksander Łukaszenka lub – w przypadku rzeczywistej przegranej w wyborach – Sergiusz Ciechanouski, obecnie siedzący w więzieniu promoskiewski oponent Łukaszenki. Poważną częścią dochodów tego państwa byłby tranzyt towarów (kolej) i surowców (rurociągi). Takie przychody z tranzytu skłaniałyby to państwo do dobrej współpracy ze wszystkimi sąsiadami.
Rosja. Marzeniem Rosji było i jest rozszerzanie swoich terenów. Jest to marzenie niebezpieczne dla wszystkich sąsiadów, którzy nie chcą się do niej przyłączyć. Ale najpierw trzeba stwierdzić, że dzisiejsza Rosja czyli Federacja Rosyjska nie jest już gwarantem światowego pokoju z punktu widzenia porozumień jałtańskich. Układ w Jałcie zawierany był przez Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, a nie przez współczesną Rosję. Wprawdzie państwo to jest formalnym prawnym spadkobiercą i kontynuatorem ZSRR, ale faktycznie nie ma już ani środków ani możliwości, by to prawne następstwo podtrzymywać we wszystkich dziedzinach, które obejmował Związek Radziecki. Rozpad ZSRR zapoczątkowany przez prezydentów Reagana i Gorbaczowa nie został zakończony, a przez ostatnie 15 lat obserwujemy odbudowę wielonarodowego państwa na podobnym terytorium, otwarcie nawiązującego do wielkoruskich tradycji i nie stroniącego od przypominania wiodącej roli byłego ZSRR w kształtowaniu porządku na świecie. Ten trend może zostać zatrzymany poprzez podział centralnej części Federacji Rosyjskiej na odrębne państwa, a nie poprzez odrywanie od niej peryferyjnych republik.
Najsilniejszą częścią dzisiejszej Rosji jest jej europejska część, położona od gór Ural na zachód. Jest to teren najgęściej zaludniony, najbardziej uprzemysłowiony, z najlepiej rozwiniętą infrastrukturą. Przegrana wojna z Ukrainą powinna wymusić wpisanie do konstytucji Federacji Rosyjskiej utworzenie pięciu nowych państw na terenie jej europejskiej części, a dodatkowo utworzenie z Okręgu Kaliningradzkiego odrębnego państwa bałtyckiego. Zapisy muszą być skonstruowane tak, by państwa te nie mogły wspólnie prowadzić przedsięwzięć militarnych, podobnie jak to nastąpiło z narzuceniem III Rzeszy Niemieckiej dokumentu Grundgesetz po II Wojnie Światowej. Dokument ten dziś, po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku, traktowany jest jak tymczasowa konstytucja, ale nie należy zapominać jego pochodzenia. Nowe zapisy w konstytucji Federacji Rosyjskiej powinny pozwalać na „federalizowanie się” poszczególnych republik, ale na bazie wspólnego języka, kultury, a nie wspólnoty interesów militarno-politycznych.
Z Półwyspu Kola i Republiki Karelii należy utworzyć Nową Finlandię/Laponię ze stolicą w Murmańsku. Państwo to powinno pozostawać pod nadzorem Finlandii jako leżące w dużej części na etnicznych ziemiach fińskich. Będzie to państwo wielonarodowe, grawitujące do uczestnictwa w Unii Europejskiej w sposób podobny do Bośni-Hercegowiny.
Nowe państwo Petersburgland ze stolicą w St. Petersburgu obejmować powinno dzisiejszą Republikę Komi, Okręg Archangielski, Nieniecki, Nową Ziemię, Republikę Komi, okręgi: Psków, Nowogród, Twer i Wołogda. To wielonarodowe państwo grawitujące do „atlantyckości”, a równocześnie nie tracące historycznych korzeni rosyjskich (etniczna większość Rosjan) powinno zostać obłożone częścią karnej kontrybucji wojennej ciążącej głównie na Rosji Moskiewskiej. Po jej spłacie mogłoby starać się o przyjęcie do różnych euroamerykańskich struktur.
Rosja Moskiewska. Państwo to pozostanie najbardziej zwartym etnicznie obszarem, na którym zamieszkuje rzeczywiście rosyjski naród. Powierzchnią obejmuje okręgi: Moskwa, Iwanowo, Władimir, Riazań, Tuła, Kaługa, Orzeł, Lipieck, Kursk. Okręg Smoleński i Briański należy przyłączyć do Białorusi (jako rekompensatę za utracone na rzecz Białopolski tereny zachodnie). Powinno zachować się ciągłość prawną Rosji Moskiewskiej z obecną Federacja Rosyjską, włączając w to odpowiedzialność m.in. za wywołane przez FR wojny, w tym napaść na Ukrainę. Prawdopodobnie nie uniknie się zarządzania tym państwem przez jakiegoś autokratę, bowiem ludność tam zamieszkująca chętnie akceptuje taką formę władzy. To właśnie głównie Rosja Moskiewska musi zostać obciążona wieloletnimi kontrybucjami za wywołaną i przegraną wojnę.
Rosja Niżnonowogrodzka. To Rosja centralna granicząca na zachodzie z Rosją Moskiewską, na wschodzie opierająca się o Ural. Stolica, Niżny Nowgorod to tradycyjne historyczne centrum handlowe łączące Syberię z Europą. Również to państwo musi zostać obciążone częścią kontrybucji z powodu wojny wywołanej przez Federację Rosyjską.
Noworosja – to państwo ze stolicą w Rostowie nad Donem, obejmujące swym terytorium przybliżone do dzisiejszego Wojskowego Okręgu „Południe” Federacji Rosyjskiej. Północna granicę tworzą okręgi Wołgograd, Woroneż i Biełgorod. Od południa: Gruzja i Azerbejdżan, od wschodu Kazachstan, a od zachodu Ukraina. Podstawowym celem wydzielenia takiego państwa z obecnej Federacji Rosyjskiej jest zapewnienie Chinom dobrej komunikacji kolejowej z Europą. Szlaki kolejowe łączące półwysep europejski z Państwem Środka biegną przez Kazachstan, po czym rozgałęziają się z grubsza mówiąc na trzy odnogi: północną, obsługującą Moskwę i Petersburg, środkową obsługującą Mińsk, Europę Centralną i Zachodnią (białorusko-polskie przejście kolejowe w Małaszewiczach) i południową, biegnąca przez Ukrainę na Węgry. Zarówno gwarancje rosyjskie jak i ukraińskie drożności południowego „jedwabnego szlaku” kruszą się obecnie z powodu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Gwarantem tej drożności powinna być Noworosja pozostająca pod ekonomicznym protektoratem chińsko-tureckim.
Koeningland. To nowe bałtyckie państwo na bazie obecnego Obwodu Kaliningradzkiego. Najlepiej, by był to teren zdemilitaryzowany, funkcjonujący pod protektoratem Szwecji jak Gibraltar funkcjonuje pod protektoratem Wielkiej Brytanii. Ludność Obwodu kaliningradzkiego bez wahania poprze dzisiaj uniezależnienie się od Moskwy. Demilitaryzację tego terenu powinna przeprowadzić armia szwedzka zanim Szwecja przystąpi do NATO. Uczynienie z Kaliningradu „Gibraltaru Północy” poprzez utworzenie finansowego centrum powinno przyciągnąć kapitał tak, jak robi to Panama lub Cypr. Zamiast konfiskaty majątku Rosjan pozostających poza granicami obecnej Federacji Rosyjskiej – należałoby im zaproponować umiejscowienie majątków w Koeninglandzie będącym bezpieczną niskopodatkową przystanią. Zarządzać tym nowym państwem bałtyckim powinna finansowa ekipa międzynarodowa, być może z wyłączeniem kapitału niemieckiego, by zapobiec odradzaniu się pruskiego imperializmu. Istnienie takiego państwa zlikwiduje na zawsze problem „przesmyku suwalskiego”. Zauważyć należy, że powstanie takiego państwa jest sprzeczne z poglądami obecnego Rządu RP, który bez żenady głosi konieczność likwidacji wszelkich obszarów off-shore na świecie, czyli walkę z wiatrakami.
Taki podział dzisiejszej zachodniej części Federacji Rosyjskiej zapewniłby pokój w środkowej Europie na długie lata. Oczywiście pod warunkiem, że Ukraina będzie się zachowywała pokojowo. Po ostatnich doświadczeniach z rosyjskim agresorem, z dużym prawdopodobieństwem można założyć, ze Ukraina zajmie się odbudową własnej infrastruktury a nie poszerzaniem wpływów. Historia jednak wskazuje, że ludy zamieszkujące dzisiejszą Ukrainę są skore do walk, bitne, nieustępliwe, dumne ze swojej siły ale niekoniecznie dobrze administracyjnie zorganizowane. Pytania, które – z pełną świadomością ich drażliwości – należy postawić to: czy polska administracja w połączeniu z ukraińską siłą militarną zmieniłaby trwale układ sił w Centralnej Europie na gwarantujący pokojowe współistnienie narodów na dziesięciolecia? Czy taki para-państwowy układ mógłby być gwarantem nienaruszalności granic państw ościennych, tzn. państw Międzymorza? Na ile taki układ mógłby być samodzielny, a na ile musiałby być podczepiony pod finansową potęgę Stanów Zjednoczonych? I w końcu: czy to jest rozwiązanie korzystne dla Rzeczypospolitej Polskiej?
Być może w ogóle takie rozważanie nie są sensowne w perspektywie utraty przez dolara statusu głównej waluty międzynarodowych rozrachunków. Wojna Rosji o włączenie Ukrainy do Federacji Rosyjskiej jest napędzana z jednej strony przez historyczną konieczność ekspansji moskiewskiej z powodu zagrożenia zniknięcia całego narodu rosyjskiego, którego demograficzne wskaźniki nie pozostawiają złudzeń: Rosja musi włączać nowych ludzi czyniąc ich swoimi obywatelami bez względu na ich wolę. Z drugiej strony amerykański FED traci przywilej światowego policjanta finansowego. Wygrana Rosji na Ukrainie oznaczałaby kolejny krok do włączania się następnych państw w systemy finansowe, w których USA nie uczestniczy. Wyraźnym tego znakiem jest wymaganie FR płacenia za sprzedawane surowce w rublach. Przypomnieć sobie warto, jak się skończyło lekceważenie rozrachunków w USD przez pułkownika Kadafiego, Saddama Husseina, a nawet wenezuelskiego prezydenta Maduro. Sprawę komplikuje fakt, że to nie Rosja głównie tępi dolara w międzynarodowych rozrachunkach. Przeciwnikiem numer jeden Stanów Zjednoczonych są Chiny, ale jest to państwo potrafiące negocjować w nieskończoność i dopóki chińskie towary będą znajdowały rynki na innych kontynentach, dopóty dolar może być spokojnie używany jako waluta międzynarodowych transakcji.
Pokój za wszelka cenę. Wielu publicystów, w tym także w Polsce, uważa, że najgorszą rzeczą, która może się Polsce przytrafić byłaby wojna. A próba wyobrażenia sobie wojny z Federacją Rosyjską paraliżuje myślenie całkiem zdolnych analityków. Zupełnie natomiast nie do pomyślenia jest wygrana wojna z Rosją. Ten intelektualny uwiąd maskowany jest patriotycznymi pokrzykiwaniami o „wpychaniu naszego kraju do nie naszej wojny”. Jest to zachwianie naturalnej hierarchii wartości przez postawienie na czubku piramidy bezpieczeństwa – wartości istotnej, ale nie najistotniejszej.
Postulat rozbicia Federacji Rosyjskiej na kilka państw wydaje się dzisiaj technicznie nierealny. Podobnie jak nierealny był rozpad ZSRR np. w 1984 roku. Na szczęście były już wtedy środowiska, które artykułowały pożądany kierunek, w którym powinna podążać Polska. Bez wyrażenia woli nie da się przeprowadzić żadnych zmian. Dlatego – nawet jeśli Czytelnikowi wydaje się, że powyższe rozważania to fantastyka – artykułuję je jako cele, do których należy dążyć.
Paweł Falicki
31.5.2022
23.5.2022
POMNIK ROZRACHUNKOWY
Lubię czytać felietony Witolda Gadowskiego. Lubię też słuchać jego nagrań publikowanych na „Wyspie Prawdziwej Wolności” (www.gadowskiwitold.pl). To dziennikarz zdecydowanie namawiający do samodzielnego używania mózgu, choć – jak większość publicystów – czerpiący szeroką garścią materiały z różnych mniej lub bardziej wiarygodnych źródeł. Prowadzona przez niego na ogromną skalę działalność wydawnicza, ale także społeczna nie pozwala przykleić go do jakiejkolwiek politykierskiej opcji. Być może u wielu słuchaczy jego nagrań pewne zażenowanie budzą reklamy różnych cudownych pigułek i proszków „dla zdrowotności”, ale nie jest ich specjalnie wiele i myślę, że uzyskiwane z ich sprzedaży pieniądze są uczciwie zarobione, więc nie trzeba się ich wstydzić, choć kupowanie wzmacniających egzotycznych preparatów odległe jest nasączonemu ideowością oczekiwaniu słuchaczy łaknących raczej strawy intelektualnej.
A idee głoszone przez Witolda Gadowskiego tchną polskością i naturalnym dążeniem do prawdy. Większość przytaczanych przez niego źródeł nie wygląda na nachalną manipulację informacją, choć zdarzają się teksty trudne do zweryfikowania, z których odczytaniem nawet szacowny Autor „Wyspy Prawdziwej Wolności” sobie nie radzi. Generalnie jednak cały wytworzony przez Witolda Gadowskiego przekaz wygląda bardzo zacnie, rzetelnie, przyzwoicie i uczciwie.
Dużą część czasu Autor poświęca na komentowanie globalnych akcji propagandowych związanych z wirusem COVID. Szacunek budzi zachowanie zdrowego sceptycyzmu, dalekiego od „antyszczepionkowych” poglądów wojowników z innych forów. Spiski wykrywane przez Gadowskiego nie mają charakteru ‘spisku dla spisku’, a więc nie są celem samym w sobie, służącym jedynie do zwiększenia atrakcyjności wypowiedzi. Z ukazywanych afer zawsze przebija troska o Polskę, zawsze w podtekście jest pytanie, jak dana sprawa wpłynie na nasz kraj.
Nie może też Gadowski uniknąć opinii o prowadzonej przez Rosję i Ukrainę wojnie. Także o aspekcie pomocy, której udzielamy Ukrainie en bloc ale także Ukraińcom - ludziom, w tym przebywającym w Polsce jak również etnicznym Polakom mieszkającym na Ukrainie z ukraińskimi paszportami. Wśród wielu inicjatyw wspierających walkę z moskiewskim najeźdźcą pojawia się teza o konieczności „rozliczenia” spraw polsko-ukraińskich. To nie jest nowy postulat: masakra wołyńska jest przypominana od dziesięcioleci i nie wygląda na to, byśmy – jako Polacy – mieli zapomnieć o tych mordach. Podobnie jak nie zapominamy o szeroko pojętym Katyniu, czy – jeszcze szerzej rozumianym – Oświęcimiu. Wszystko są to miejsca, gdzie nasi rodacy byli mordowani w zasadzie tylko dlatego, że byli Polakami. Trudno o tym zapomnieć, trudno oczekiwać, że tematy te znikną z polskich podręczników historii.
Ale przyszłość budować trzeba na pozytywnych przykładach. Bo to one wskazują, w którą stronę możemy pójść dalej. W wypowiedziach Witolda Gadowskiego pojawił się postulat upamiętnienia rzezi wołyńskiej pomnikiem, który od kilku lat gotowy czeka na osadzenie w jakimś godnym miejscu. W tym jeszcze nie byłoby nic złego, bo przecież te morderstwa to historyczny fakt, któremu nie da się zaprzeczyć. Ale pomnik obrazuje bardzo drastyczne sceny, w tym wizerunek dziecka przebitego widłami… To też jest fakt historyczny i też nie ma sensu zaprzeczać, że Ukraińcy przebijali widłami dzieci, tylko dlatego, że były Polakami. Proponuję refleksję o długofalowym działaniu takiego sposobu upamiętnienia mordów na Wołyniu.
„Przyszłości nie można budować na zakłamaniu, trzeba stanąć w prawdzie” – takie głosy obecne są wśród zwolenników przywracania historycznej pamięci niegodnych czasów polsko-ukraińskich walk. Oczywiście zaprzeczanie faktom, jakie miały miejsce w historii nie ma sensu. „Tak, zrobiłem to, żałuję i proszę o przebaczenie” – takiego oświadczenia byśmy oczekiwali od niegodziwca. W przypadku, gdy niegodziwiec jest zbiorowy, jest narodem, jest państwem – oświadczenie takie powinniśmy przyjąć od organu państwowego, który reprezentuje dzisiejszy naród (ukraiński). To by załatwiało sprawy historycznych waśni tak, jak sakrament spowiedzi załatwia sprawę grzechu. Jeśli po wyjściu z konfesjonału nadal uważam, że popełniony grzech tkwi we mnie, to raczej trzeba się przyznać, że spowiedź była nieszczera…
Czy z grzesznikiem, z przestępcą, który uznał swoją winę można budować wspólną przyszłość? Nie jest to łatwe, ale z pewnością można. Ale nie ułatwi tego procesu budowy ciągłe przypominanie mu o popełnionej zbrodni. Taki pomnik, takie „nie zapomnimy” ma dwie funkcje. Z jednej strony staje się przestrogą, by nie popełniać już podobnych czynów. To dobra funkcja. Ale jest też druga: blokowanie wspólnych pozytywnych inicjatyw w przyszłości. To funkcja negatywna. A ponieważ świat zmierza ku przyszłości, a nie ku przeszłości, to o tę funkcję musimy bardziej zadbać. To, co dotyczy przyszłości – musi być pozytywne. Dlatego widłom wbitym w ciało dziecka nie powinno nadawać się ponadczasowej symboliki. Taka symbolika będzie po wsze czasy dzieliła, a nie łączyła.
Problem upamiętniania mordów dotyczy zresztą nie tylko relacji polsko-ukraińskich. Mamy w Polsce wiele pomników różnego rodzaju męczeństwa, niezasłużonych śmierci, ofiar rozmaitych prześladowań. Starajmy się jednak wznosząc trwałe elementy krajobrazu – a takimi są pomniki – by pokazywały one cechy warte naśladowania, a nie – jedynie jałowo przypominały jakieś nieszczęście.
Warto zwrócić uwagę także na pochodzenie inicjatywy sporządzenia takiego pomnika. Autor pomnika to dużej klasy artysta mieszkający w USA, zmarły w 2020 roku. Z pomysłem na upamiętnienie serii mordów wystąpiło Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce, Okręg 2 w Nowym Jorku. Piękna i chwalebna inicjatywa, ale nie jestem pewien, czy weterani – gdyby mieszkali w Polsce – tak żwawo by lobbowali za ustawieniem budzącego mieszane uczucia monumentu. Wiem, co mówię, bo przez kilkanaście lat sam byłem emigrantem i doskonale rozumiem, jak łatwo stać się radykalnym patriotą mieszkając poza granicami Polski.
Jest jeszcze jeden – nie do końca szczery – aspekt postawienia takiego pomnika. Otóż wiele miast, gmin, nie zgodziło się na umieszczenie takiego upamiętnienia na ich terenie. Trudno analizować przyczyny tych odmownych decyzji. Z pewnością wiele z nich podszytych było hipokryzją politycznej poprawności. Prawdopodobnie część z nich – zwykłym strachem. Być może niektóre – wyrachowaniem przedwyborczym decydentów. Po długich poszukiwaniach zgodziły się na to władze Jarocina. To dziwaczne miejsce. Naturalnym miejscem, gdzie powinno się upamiętniać dane wydarzenie jest to, w którym ono zaszło. Trasa szybkiego ruchu przebiegająca obok Jarocina niewiele ma wspólnego z wołyńskimi mordami. Z decyzji umieszczenia pokazującego drastyczne sceny pomnika w Jarocinie przebija się swąd nieuczciwego upamiętnienia rzezi za wszelką cenę. Upamiętnienia, które będzie nadal dzielić, a nie łączyć.
To nie jest łatwe zadanie – pogodzić się z krwawymi ukraińskimi rzezimieszkami po wielu latach i zbudować razem coś pięknego. Aby nie kroczyć w ślepą uliczkę, należałoby sobie uświadomić, że nie cała ludność Ukrainy to potomkowie grupy obrzydliwych morderców, którzy gwałtem oczyszczali tereny za Bugiem z polskiej ludności. Dzisiaj tym trudniej w ten sposób myśleć, im więcej widzimy gwałtów i morderstw popełnianych w podobny sposób przez obie walczące na wschodzie strony. Te „strony” identyfikujemy z dwoma potężnymi państwami – Federacją Rosyjską i Ukrainą, ale pod spodem są zwykli ludzie, którym być może zwyczajnie brakuje chrześcijańskiej miłości.
Paweł Falicki
23.5.22
16.5.2022
STRUMIENIE TOWARÓW
Jednym z elementów pomocy walczącej przeciw rosyjskiemu agresorowi Ukrainie są ułatwienia w przewozie towarów przez polsko-ukraińską granicę. Rządowy portal www.pomagamukrainie.gov.pl otworzył już kilka dni po napaści Rosji możliwość uproszczonego rejestrowania pomocy charytatywnej wywożonej do naszego wschodniego sąsiada. Prosty formularz zgłoszeniowy zawiera podstawowe dane nadawcy, odbiorcy, środka transportu oraz dzieli przewożone rzeczy na 7 kategorii: wodę, żywność, środki higieny i czystości/bandaże, odzież i okrycia, schronienia (namioty, śpiwory), generatory energii i paliwa oraz inne. Wypełnienie takiego formularza i podpisanie go profilem zaufanym skutkuje mailowym przydzieleniem numeru identyfikacyjnego, którym należy oznaczyć ciężarowy transport z charytatywną pomocą przekraczający polsko-ukraińską granicę. Oznaczone takim numerem samochody nie podlegają odprawie celnej ani nie stoją w kolejkach na granicy.
Inicjatywa wygląda dobrze, jest prosta i jasna. Życzyłbym sobie, by wszystkie polskie eksporty odbywały się na takim uproszczonym zgłoszeniu.
Po wysłaniu na Ukrainę kilku transportów z różnymi artykułami pomocowymi nabrałem jednak wątpliwości, czy dane gromadzone na formularzach zgłoszeniowych do czegoś służą. Można by na ich podstawie sumować całą pomoc wysyłaną z Polski na Ukrainę, ale wiele samochodów przejeżdża przez granicę bez takich zgłoszeń również wioząc artykuły pomocowe. Tak więc zgromadzone dane nie będą wiarygodne. Pojawia się także coraz więcej towarów, których wywóz powinien być dokumentowany w sposób pełny. Związane jest to np. z rozliczeniami podatku VAT. Wywóz towaru „wspólnotowego”, tzn. takiego, na którym ciąży VAT pozwala ten podatek odzyskać, ale pod warunkiem udokumentowanego wywozu tego towaru. Znaną i dobrze przeprowadzaną dokumentacją wywozową jest zwykłe zgłoszenie celne eksportowe. Towar wyjeżdża z towarzyszącym mu zgłoszeniem, a Służba Celna musi odnotować wywóz takiego towaru. Wtedy eksporter ma podstawę do starania się o zwrot VATu za wywieziony towar. Uproszczone zgłoszenie wywozowe z portalu www.pomagamukrainie.gov.pl nie jest zgłoszeniem celnym i nie umożliwia zwrotu VATu.
Ciekawszą jeszcze sytuację mamy, gdy pomagać walczącej Ukrainie chce jakaś organizacja pozaunijna, np. kanadyjskie stowarzyszenie, które postanawia wysłać do Polski jakąś przesyłkę, np. z opaskami uciskowymi przeznaczonymi dla ukraińskiego szpitala. Organizacja taka liczy na to, że – wobec ułatwień w przekraczaniu polsko-ukraińskiej granicy – narzędzia chirurgiczne można wysłać z Kanady na dowolny adres w Polsce (np. skauci kanadyjscy chcą poprzez skautów polskich wysłać coś dla skautów ukraińskich), skąd w uproszczonej procedurze przekraczania granicy zostaną łatwo zabrane i dostarczone potrzebującym ukraińskim lekarzom. Międzynarodowe systemy celne nie są jednak tak entuzjastycznie nastawione do wspierania Ukrainy, jak polscy politycy.
Po pierwsze – każdy towar, którego adresatem jest podmiot unijny, musi zostać zgłoszony do odprawy celnej. A więc przykładowa przesyłka z opaskami zaciskowymi najpierw zostanie oclona w Polsce. Zajmie się tym Urząd Celny na warszawskim lotnisku, dokąd przyleci samolot z Kanady. Urząd wezwie adresata (np. poprzez Pocztę Polską) do uiszczenia należności celno-podatkowych proporcjonalnych do wartości przesyłki. Nie pomogą płacze i tłumaczenia, że przesyłka nie ma wartości, bo jest charytatywną pomocą. Wywozowa deklaracja z Kanady z pewnością jakąś wartość wskazywała i warto właśnie tej wartości użyć przy naliczaniu w Polsce cła UE. Jeśli polski odbiorca będzie się upierał, że to pomoc charytatywna, to Urząd Celny poprosi go o dokument pozwalający na przyjmowanie bez cła takiej pomocy. Bez notariusza i pozwolenia z Ministerstwa Finansów się tu nie obędzie. Ponieważ cła w Unii Europejskiej generalnie nie są wysokie, warto rozważyć zapłacenie należności celnej bez gadania zamiast wykazywania, jak to szlachetnie i charytatywnie pomagamy Ukrainie. Inna sprawa jest z podatkiem VAT. Tutaj nasza szlachetność i charytatywność ma wyższą cenę. Na większość towarów VAT to 23% i – o ile przy wwozie z Kanady można tę opłatę traktować jako chwilową inwestycję do odzyskania – to już przy wywozie trzeba dołożyć wyjątkowych starań, by wpłacony podatek kwalifikował się do zwrotu. Po pierwsze jako eksporter – bo mówimy o eksporcie, a nie o przemycie – musimy mieć numer VAT oraz EORI, po którym Urząd Celny nas zidentyfikuje. Dlatego z procedury „przerzucania darów z Kanady przez Polskę na Ukrainę” eliminowane są osoby fizyczne, a również stowarzyszenia i fundacje nie posiadające osobowości prawnej.
Wróćmy jeszcze na chwilę do „charytatywności”. Przemieszczanie towarów między instytucjami charytatywnymi rzeczywiście nie podlega podatkom i cłom. Ale w przypadku wysyłki na Ukrainę „pomocy charytatywnej”, również ukraiński fiskus zainteresuje się, czy obdarowywany podmiot ma status „charytatywności”. W sytuacji niejakiego chaosu przepisów wojennych na Ukrainie, dzisiaj tolerowane są przesyłki o charakterze charytatywnym, których adresatami są wcale nie charytatywne podmioty. Ale nie wiemy jak długo taka sytuacja może potrwać.
Dlatego, gdy mamy nieprzepartą chęć „przerzucenia” jakiejś pomocy na Ukrainę, skonsultujmy się najpierw z kimś, kto już eksportował i importował, zanim poczynimy kroki powodujące kłopoty i niepotrzebne koszty.
Mamy dziś do czynienia z ogromnym strumieniem towarów, które wjeżdżają na Ukrainę z Polski. Ten niekontrolowany przepływ ma ożywcze znaczenie dla Polski, bo czyści nasz kraj z różnego rodzaju sprzętu, który stałby nieużywany z perspektywą utylizacji. Kilka dni temu Ukraina zniosła cła na samochody i od razu liczba wwożonych tam używanych pojazdów skoczyła. Czyszczona jest nie tylko Polska. Czyszczona jest cała Unia Europejska, bo większość towarów wewnątrz UE może przemieszczać się zupełnie swobodnie. A więc francuskie szpitale pozbywają się przeterminowanych leków, a holenderskie hurtownie spożywcze przeterminowanej żywności. Nie wspominając już o prostych obywatelach, którzy czyszczą swoje szafy z nieużywanych ubrań, starych butów i wciąż jeszcze działającego niemodnego sprzętu AGD. Dzięki wojnie na Ukrainie mamy coraz czystszą Unię Europejską. Warto również zauważyć, że czyścimy sobie przy okazji sumienia…
10.5.2022
Powrót Persji
Od niemal roku próbuję zgromadzić osoby, które uważają, że Persja nie powinna być marginalizowana przez na światowych forach. Trzon Persji dzisiaj nazywa się Iran i zarządzany jest przez dość konserwatywne ugrupowania polityczne. Przy czym konserwatyzm ten ma korzenie religijne, a dokładniej – muzułmańskie. Gdyby się wgłębiać jeszcze bardziej w szczegóły islamskich ugrupowań sprawujących władzę polityczną w Iranie, okazałoby się, że nie są one jednolite religijnie. I na pewno nie jest prawdą, że muzułmańscy Persowie czyhają na dobrotliwych Europejczyków, którzy od lat konsekwentnie wyzbywają się chrześcijańskich podstaw swojej cywilizacji.
Iran nie jest państwem bylejakim. To bardzo stara cywilizacja sięgająca czasów przedislamskich, rozparta między Arabią a Indiami. Dzisiejszy Iran ma ponad 80 milionów mieszkańców i bardzo dynamicznie rozwijającą się gospodarkę. Głównym surowcem jest oczywiście ropa naftowa, ale międzynarodową ‘kością niezgody’ jest irańska produkcja wzbogaconego uranu dla energetyki jądrowej. Z powodu podejrzeń o próbę produkcji broni nuklearnej, Iran został obłożony sankcjami gospodarczymi, z których próbuje się wydobyć poprzez pakt JCPOA zawarty w Wiedniu z USA, Rosją, Wielką Brytanią, Francją, Chinami oraz Niemcami. Po odstąpieniu USA od tej umowy pod koniec kadencji prezydenta Trumpa, sankcje zostały przywrócone i obecnie trwają dyplomatyczne przepychanki między Iranem a mocarstwami nuklearnymi mające doprowadzić do zaniechania izolowania Iranu przez organizacje międzybankowe, WTO i inne międzynarodowe grupy nacisku.
W nurt przywracania Persji współczesnemu światu włączyć chciała się Fundacja OTACZAJ BLASKIEM. Już w zeszłym roku wygenerowaliśmy program polsko-irańskiej konferencji ‘Latający Dywan’ (http://otaczajblaskiem.pl/files/zwiastun-1v2-strony%201-2-3.pdf) i zaczęliśmy gromadzić ludzi oraz środki na przeprowadzenie tego przedsięwzięcia. Program trafił do Polsko-Irańskiej Izby Handlowej, środowisk irańskich dyplomatów związanych z Polską, ale także do polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nigdzie nie odczułem entuzjastycznej reakcji, ale pomysł został odebrany z uprzejmym zainteresowaniem. Ponieważ Fundacja OTACZAJ BLASKIEM dysponuje bardzo skromnymi środkami osobowymi i finansowymi, przedsięwzięcie o planowanej skali nie mogło zostać szybko zrealizowane. Ale być może rzucone ziarno zakiełkowało…
Oto 11 marca Minister Spraw Zagranicznych RP Zbigniew Rau zadzwonił do swojego irańskiego kolegi min. Hosseina Amir-Abdollahiana „z konsultacjami”, a 7 maja udał się sam do Teheranu, gdzie podpisał umowę o współpracy kulturalnej, sportowej, naukowej, młodzieżowej i medialnej. W ciągu trzech miesięcy ma się powtórzyć polsko-irańskie spotkanie na szczeblu wiceministrów.
Cieszę się z takiego obrotu spraw, chociaż szczegóły spotkania ministra Zbigniewa Rau w Teheranie nie wskazują, że był on wysłannikiem amerykańskich decydentów, bowiem wiedeńskie rozmowy nadal tkwią w pacie. Trudno domniemywać, że taka wizyta mogła się odbyć bez wiedzy Ambasady USA w Warszawie, ale nawet jeśli nie znamy szczegółów tego posłannictwa, to z pewnością dobrze się dzieje, że Polska traktuje Iran jako poważnego partnera.
22.4.22
Przemek - kolejny konwój do Charkowa
Przemek na co dzień jest szefem firmy budowlano-remontowej. Od początku napadu Rosji na Ukrainę zaangażował się niezwykle mocno w pomoc ofiarom rosyjskiej agresji. Sprzyja temu nie tylko jego pozytywny syndrom ADHD, ale i żona pochodząca z Ukrainy. Jako rzutki przedsiębiorca nie jest w stanie czekać na administracyjne decyzje próbujące porządkować nasze życie i nigdy nie nadążające za zmianami, które przynosi kolejny dzień. Zbiórka towarów potrzebnych za wschodnią granicą koordynowana przez Przemka nie ustępuje tej, którą koordynował świdnicki Miejski Ośrodek Kultury. Tu nie pracuje się jedynie do 15:00. I nie ma sobotnio-niedzielnej przerwy, w której – wg urzędów – uchodźcy powinni wstrzymać się ze zgłaszaniem do pomocowych punktów. Busy z towarem wysyłane przez Przemka zaczęły docierać do wschodniej Ukrainy już w pierwszych dniach po rosyjskim ataku. Konwoje były eskortowane przez wojsko, docierały niemal do miejsca walk. Często poprzez bezdroża, polne drogi i pontonowe mosty. Czasem motorówką przez rzekę do odciętej wsi. Obszerna dokumentacja fotograficzna z poprzednich pomocowych wypraw zespołu Przemka na wschód Ukrainy – do oglądnięcia poniżej.
Wczoraj drugi raz przekazaliśmy część pomocowego towaru grupie Przemka. Pierwsze wsparcie było nieco symboliczne, już ponad miesiąc temu, gdy potrzebne były gwałtownie jakieś zabawki dla dzieci, a akurat miałem ich kilka palet.
Tym razem wypełniliśmy trzy busy, które pojechały w kierunku Kijowa i Charkowa, przez Równe. Zabrały pomoc gromadzoną przez środowisko holenderskich weteranów zwożoną od początku marca do naszych magazynów. W transport angażuje się także Starostwo Świdnickie użyczając swojego pojazdu, a nawet delegując kierowcę, który – być może jako urzędnik administracji państwowej nie powinien udawać się z miejsca powołania w ryzykowne obszary – ale czyni to z odwagą i poświęceniem budując za wschodnią granicą pozytywny obraz zaangażowanej polskiej administracji.
Jeden z busów – największy – wypełniony został artykułami przeznaczonymi do szpitala, a dwa pozostałe żywnością, power-bankami, kocami, śpiworami i środkami dezynfekującymi. Załadunek busów na fotkach poniżej.
Dzisiaj (22.4) wszystkie trzy busy po rozładunku w Równym wróciły do Polski. Towar został przeładowany do następnego samochodu, TIRa, który odjechał w Kierunku Kijowa i Charkowa. Kilka fotek z przeładunku już dostaliśmy.
Trzymam kciuki za powodzenie tej dostawy!
29.3.2022
GENERATOR
- Mówiłeś, że potrzebne są na Ukrainie generatory prądu – wrzucił mi przez telefon holenderski sierżant-weteran.
- Myślę, że nawet bardzo potrzebne. Zresztą w poprzedniej przesyłce przysłaliście jakiś podręczny jednokilowatowy generator, który w wdzięcznością został przyjęty, a zaraz potem miałem pytania o kolejne.
- No to załatwiłem generator. 250kVA. Co ty na to? – zawiesił głos weteran.
- To jakieś ogromne bydle! – zdziwiłem się.
- Paweł, it is a serious stuff, 5 i pół tony. Przeładujecie to na ukraińską ciężarówkę? – upewniał się.
Podjąłem się przeładunku, uzgodniliśmy, że generator zostanie dostarczony do magazynów BEAST GTC na koszt strony holenderskiej. Pozostało znalezienie transportu ukraińskiego, zsynchronizowanie przybycia ciężarówek i – co najważniejsze – znalezienie kogoś, kto chce zostać obdarowany takim urządzeniem.
Generator był produkcji szwedzkiej. To potężny silnik firmy SCANIA wyprodukowany w 2008 roku do pracy na podwodnej łodzi. Zdemontowany niedawno, wciąż jako sprawny, z przyzwoitymi technicznymi przeglądami. Mógłby zasilić pół szpitala, fabryczkę chleba albo budynek administracji miejskiej. Zastosowań z pewnością można znaleźć więcej.
Rozpuściłem wici po ukraińskiej stronie, ale tam raczej w punktach przeładunkowych pracują ochotnicy nie mający do czynienia z takimi urządzeniami. Dlatego znalezienie miejsca, gdzie taki generator mógłby być użyteczny zaczęło się opóźniać. Zgodnie z życzeniem ofiarodawcy (holenderska firma demontująca takie urządzenia) wymagałem konkretnego odbiorcy i miejsca nowej instalacji. Grono potencjalnych beneficjentów zmalało zatem, bowiem odpadli różni przygraniczni handlarze, którzy na takiej maszynie mogliby spokojnie „przyciąć” 10 tysięcy euro.
A handlarzy przy granicy coraz więcej. Uproszczona odprawa celno-graniczna po polskiej stronie i praktyczny brak odprawy celnej po stronie ukraińskiej powoduje, że do sąsiedniego państwa wjeżdża coraz więcej śmieci, które w opinii „hojnych” ofiarodawców mogą się jeszcze przydać w tym kraju. Kraju o niejasnych granicach, traktowanym przez wielu jako część Rosji, a co najmniej jako element tzw. Ostblock. Hipokryzja ofiarodawców jest coraz wyraźniej widoczna, np. na naklejkach z datą przydatności przekazywanych na Ukrainę artykułów. Produkty spożywcze trzymają się z trudnością terminów przydatności do spożycia, ale istnieje przecież cała masa produktów wcale nie spożywczych, którym termin ważności też się po pewnym czasie kończy. I takich produktów – np. wyposażenia medycznego – obserwuję coraz więcej.
Nie wiadomo, czy utylizacja wyprodukowanego w 2008 roku generatora z łodzi podwodnej kosztowałaby mniej niż wwiezienie go na Ukrainę.
Po około tygodniu od otrzymania jakiejś dokumentacji technicznej znalazłem ukraińskiego przedsiębiorcę, który jest upoważniony przez wojskową administrację miasta, w którym mieszka do zaopatrywania wojska w środki medyczne i generatory. Przedstawił stosowne upoważnienia i dokumenty swojej firmy. Niestety holenderski sierżant nie potrafił zweryfikować przysłanych papierów i generator do dziś stoi w Holandii czekając na lepsze zrozumienie funkcjonowania międzynarodowego transportu przez holenderskich weteranów.
31.3.2022
EKUMENICZNA MARCHEWKA
Piątkowy wieczór kończył napięty tydzień holenderskich ochotników. Holenderski sierżant-weteran zakończył ładowanie TIRa i sporządził wreszcie listę załadunkową. Ciężarówka już jechała przez Niemcy gdy przyszedł mail. Rzuciłem okiem na spis towaru i złapałem się za głowę: 12 palet względnie dobrze opisanych (śpiwory, żywność typu ‘adventure’, papier toaletowy, nosze, odzież wojskowa, art. higieniczne-kosmetyki, kołdry szpitalne), 6 palet z opisem „art. medyczne” i 6 palet z marchwią…. Orientacyjna waga podana jedynie dla 12 pierwszych palet. Reszta nieznana. Teraz dopiero będzie przepakowywanie tego z 20-tonowego TIRa do mniejszych busów… Jak to rozdzielić i jak zrobić papiery na przewóz przez granicę, by przynajmniej ogólnie opis odpowiadał wiezionemu towarowi?
W niedzielne południe kierowca TIRa zadzwonił spod Poznania zapowiadając przyjazd między siódmą a ósmą wieczorem. Niedzielny wieczór to nie jest pora na ściąganie pracowników magazynu do firmy. Ale – służba nie drużba – skoro można choć trochę ustawić Rosję do pionu… Zadzwoniłem do szefa magazynów i wyciągnąłem go z siłowni. Podjechaliśmy pod firmę niemal jednocześnie. Holenderska ciężarówka oklejona ukraińskimi flagami stała na parkingu przed budynkiem. Wyskoczył z niej zarośnięty i uśmiechnięty śniady kierowca i pozdrowił mnie mieszanką rosyjskiego i polskiego. – Goedenavond – odpowiedziałem. Ucieszył się, ale szybko przeszliśmy na angielski, bo jego holenderski nie był lepszy od mojego… Seymen urodził się w Ankarze, ale od lat był obywatelem Niderlandów. Dość dobrze mówił po rosyjsku i po serbo-chorwacku, bo przez kilkanaście lat jeździł ciężarówkami po południu Europy. W Polsce był dawno, gdy jeszcze mieliśmy wąskie drogi a za wykroczenia płaciło się łapówki niedofinansowanym policjantom. W poniedziałek miał załadunek piwa w lubelskim browarze, więc oczywiście chciał pozbyć się przywiezionego towaru jeszcze w niedzielny wieczór. Nie miał żadnego lepszego niż ja spisu przywiezionych towarów.
Seymen dostał dokładną instrukcję, by ktoś zrobił krótki film, jak ciężarówka wjeżdża na plac rozładunkowy. Pokazałem miejsce rozładunku i komórką zrobiłem kilka ujęć podjazdu tak, by było widać napisy o pomocy dla Ukrainy widniejące na masce szoferki. Film niestety zrobił się potwornie „ciężki” i trudno jest go komukolwiek przesłać…L
Otworzyliśmy skrzynię ładunkową. Przy drzwiach były palety z 10-kilowymi workami marchwi. – It is heavy – ostrzegł Seymen pokazując na warstwy worków. Szef magazynu wskoczył na widlaka i za chwilę pierwsza paleta była już zestawiona na ziemię. Drugą też udało się wystawić, ale trzecia wymagała już przedłużonych wideł wózka. – Nie takie rzeczy przeładowywaliśmy – uspokoiłem Seymena. Następne palety można było już obrócić i przesunąć zwykłym paleciakiem tak, by można je łatwo podjąć wózkiem widłowym. TIR został rozładowany w 20 minut. Potwierdziłem dostawę na liście przewozowym zamaszystym podpisem i ślicznym stempelkiem firmy. Ustaliliśmy jeszcze, że w poniedziałek rano może się u nas wykąpać i dostanie kawę, po czym zamknęliśmy firmę i pojechaliśmy do domów.
Ukraińscy partnerzy w Łucku intensywnie szukali jakiegoś dużego transportu, którym można by zabrać cały dostarczony przez Holendra towar za jednym razem. Dostępne były niestety tylko małe busy. Ale wczesnym popołudniem dostałem telefon z Łucka, że niedaleko jest jakiś ukraiński TIR, który może towar zabrać. Kamień z serca mi spadł, bo bałem się dzielenia towaru na mniejsze partie. Przygotowaliśmy wcześniej wszystkie papiery, tak by kierowca nie musiał czekać po załadunku całego towaru. Ukraiński DAF przyjechał około 15:30. Ale miejsce miał tylko na 13 palet. Był do połowy załadowany już jakimś innym towarem. Trzeba było szybko decydować, jak podzielić towar. Oczywiście papiery spedycyjne trzeba było robić od nowa. Załadowaliśmy 12 palet względnie dobrze opisanych i dostawiliśmy jedną paletę z 800 kilogramami marchwi. – Ciekawe czy ta marchew trafi na front – zastanawiałem się uświadamiając sobie, że przecież można ją jeść nawet, gdy nie ma elektryczności i nie da się nic ugotować. Kierowca był spod Równego i raczej nie jeździł na wschód Ukrainy. Jego standardowe trasy to Białoruś, Łotwa, Litwa i Polska. Nigdy go nie dziwił towar, który woził.
We wtorek przyjechał po resztę towaru bus. Postanowiliśmy go załadować tymi „artykułami medycznymi” i dopchać marchwią. Niestety – marchwi było tak dużo, że bus nie był w stanie wziąć więcej wagi na siebie. Obdarowani ukraińscy partnerzy z Łucka nie wyrażali specjalnej wdzięczności za zdrową holenderską jarzynę a ja także czułem już pewne skrupuły wpychając do busa kolejne worki z pomarańczowymi marchewkami. Bus odjechał, w magazynie zostało jeszcze 2 i pół palety marchwi i atmosfera zaczęła się robić taka, jakby ktoś puścił bąka w towarzystwie. Jak tu nie przyjąć hojnych holenderskich darów, których przewóz kosztuje więcej niż są one same warte…???
Sytuację uratował pastor zboru ewangelickiego z niewielkiego ukraińskiego miasteczka wysyłając innego busa po resztę marchwi. Znalazł nas przez kontakty z jeżdżącymi do Polski kierowcami. Ewangelicko-zielonoświątkowy zbór prowadzi w swoich zabudowaniach ośrodek pomocy uchodźcom ze wschodniej części kraju, także żywiąc ich tam. Wprawdzie marchew to nie jest jakiś niedostępny i drogi towar, ale skoro można za darmo dostać dwie tony… Po marchew przyjechał nie kryjący swej wiary baptysta. Nie próbowałem go nawracać na katolicyzm, choć chciałem porozmawiać o pozycji tradycyjnego prawosławia na Ukrainie, które przecież jest najsilniejszą tam religią. Nie było niestety czasu. Musiał wracać, bo miał inny zaplanowany kurs. Dostałem piękny list od starszego prezbitera zboru zielonoświątkowców ze śliczną pieczęcią z promieniującym krzyżem. I to taki praktyczny marchwiany ekumenizm.
16.3.2022
BEZPIECZNA EUROPA WSCHODNIA
Duża większość przekraczających granicę UA/PL to kobiety z dziećmi. Dzieci są małe, więc kobiety rzadko przekraczają 40-kę. Na oko – na jedną kobietę przypada dwoje – niekoniecznie jej dzieci. Jest to logiczne, bo mężowie, im młodsi, tym częściej już są w wojsku.
Uciekinierzy nie chcą oddalać się od granicy, więc województwa Lubelskie i Podkarpackie zaczynają trzeszczeć w szwach. Prawie niemożliwe jest znalezienie miejsca w hotelu w Lublinie. Wydawać by się mogło, że rotacja ludzi w hotelach będzie znacznie większa. Ale wielu przyjezdnych niechętnie wyjeżdża dalej wgłąb kraju. Chcą wracać. Chcą być blisko. Z rozmów, obserwacji i usłyszanych historii wyłania się powoli jakiś ogólniejszy obraz.
Wszystko zaczyna wyglądać na jakąś zaplanowaną wędrówkę ludów, a nie prostą i odruchową ucieczkę przed bombami.
Moja 91-letnia, od wczoraj nieżyjąca Mama opowiadała mi wielokrotnie, jak w 1939 roku uciekała z rodzicami i bratem z Tomaszowa Mazowieckiego. Dziadek zamknął warsztat szklarski i sklep ze szkłem, kupił konia i wóz, zapakowali najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechali z miasta drogą przez Spałę na Inowłódz. Panika była ogromna, drogi bardzo zatłoczone. Nad głowami latały samoloty, podobno nawet spadły na Tomaszów jakieś bomby powodując jeszcze szybsze opuszczanie przez cywili miasta. Z pewnością jakieś bomby także spadały na uciekających drogą ludzi, bo Mama pamiętała kwik rannych koni oraz noce w jakichś zbiorowych pokojach wiejskich domów po drodze. Po trzech dniach powolnej podróży dziadek z babcią podjęli decyzje powrotu. Kolumna uciekinierów i tak się przerzedzała, więc wystarczyło trochę poczekać i zawrócić. Niemiecka okupacja w Tomaszowie Mazowieckim nie była bardzo dotkliwa dla rodziny rzemieślnika, bo w Generalnej Guberni III Rzeszy Niemieckiej kwitł czarny rynek żywności, więc Mama nie zaznała głodu (w odróżnieniu od mojego ojca, który okupację spędził w Owińskach położonych w Reichgau Wartheland – Wielkopolsce wcielonej po prostu do Rzeszy).
Jakoś to opowiadanie mojej Mamy coraz bardziej jest podobne do tego, co widzę dookoła. Wprawdzie konie nie kwiczą, drogi są jeszcze drożne i – co najważniejsze - nie spadają bomby, ale wszelkie miejsca, gdzie można się przespać wypełniają się bardzo szybko. Za chwilę będziemy mieli tłumy bezrobotnych. Przyjęty przez rząd model rozpraszania strumienia migrantów na razie się sprawdza znacznie lepiej niż koncentrowanie uchodźców w obozach, zalecane przez niemieckich specjalistów od porządku migracyjnego. Wprawdzie otwarte domy i serca Polaków będą miały wkrótce jakąś granicę, ale na razie wchłaniamy bez specjalnych katastrof drugi milion uchodźców. Oprócz niedogodności dla konkretnych osób przyjmujących pod swój dach migranta, rozpoczyna się liczenie przez samorządy pieniędzy przeznaczanych na pomoc. Przedstawienie rachunków nie będzie proste, więc samorządy czują pewien niepokój, bo nie da się bezkarnie przerzucać na pomoc migrantom np. kwot przeznaczonych na rozbudowę dróg. Ale krzepnącą oddolną organizację widać. Pracownicy samorządów wciąż muszą być wspierani przez wolontariuszy ale trzeba być świadomym, że ten wolontariacki entuzjazm skończy się kiedyś.
Administracja państwowa podejmuje dobre i strategiczne decyzje zabezpieczając minima socjalne uchodźcom, ale w stosunku do prędkości działań osób prywatnych, NGO i samorządów – wlecze się w ogonie. Najjaskrawszym tego przykładem jest brak rejestracji napływających przez granicę ludzi. Wprawdzie dzisiaj ruszyła przybudówka do systemu PESEL pozwalająca na uproszczoną identyfikację przyjezdnych, ale nadal miedzy momentem przekroczenia polskiej granicy a rejestracją obcokrajowca istnieje przerwa czasowa, która może przynieść dramatyczne konsekwencje.
Otóż osoby wchodzące na teren RP ze skanowalnym paszportem są odnotowywane automatycznie przez polską Straż Graniczną. I co do tej grupy prawdą jest zapewnienie naszej administracji rządowej, że są objęte ‘ochroną prawną’. Aby tak było – wystarczyło zmienić stosowny przepis o przekraczaniu granicy państwowej. Ale osoby, których żadnego dokumentu tożsamości na granicy nie odnotowano (a to jest większość dzieci) – nie istnieją w polskim systemie prawnym. Takie dziecko można poćwiartować i sprzedać po kawałku. Żaden system prawny o nie się nie upomni. Nigdzie nie ma śladu, że dziecko przekroczyło granicę. Ten stan rzeczy należałoby natychmiast zmienić u źródła’, tzn. spowolnić napływ uchodźców nakładając obowiązek legitymowania się na granicy, a nie tylko nadawać numery PESEL ex post, bo po te numery nie wszyscy się zgłoszą.
To spowolnienie mogłoby także zadziałać otrzeźwiająco na wiele osób uciekających z Ukrainy. Dziś widać już wyraźnie, że pierwsza fala składała się z osób zamożniejszych, pochodzących z zachodniej Ukrainy. To oni zajęli najlepsze miejsca w hotelach, ośrodkach wczasowych, szkoleniowych, pensjonatach. Potem było około dwu dni spokojniejszych. Nawet specjalny pociąg z Mościsk wjechał do Polski niepełny. Obecnie mamy do czynienia z rzeczywiście poszkodowanymi z Kijowa, Sum, Charkowa czy Chersonia, ale nadal z całą rzeszą ludzi zwyczajnie przestraszonych. I spora część z nich wymaga pomocy, ale chyba głównie psychologiczno-organizacyjnej.
Zastanawia też, że tak wielka liczba osób opuszcza swoje państwo, jakby nie dbając o to, że ich mężowie i ojcowie przecież wymagają wsparcia na miejscu. Odnoszę wrażenie, że posiadanie własnego państwa nie jest dla tych uciekających jakimś szczególnym priorytetem. Że następuje coraz większy rozdźwięk między patriotycznymi wezwaniami ukraińskich władz (głównie są to bardzo dobre wystąpienia prezydenta Zełeńskiego) a praktyczną reakcją ludności przedkładającymi własną wygodę nad obronę ojczyzny przed moskiewską dziczą. Bo nie jest tak, że na każde miasto i każdą ukraińską wioskę spadają dziś bomby i przy alternatywie ‘własne życie czy ojczyzna’ – wybiera się życie, bo martwi ojczyzny nie obronią. Tej migracji sprzyja postawa polskich władz, które dość hojną ręką sadowią tymczasowo uciekinierów w naszym kraju. Gdyby jeszcze towarzyszyła temu akcja „łowienia diamentów” podobna do tej, którą USA robiły w Niemczech przy końcu II Wojny Światowej… Ale nie tylko nikt w Polsce nie pyta o wykształcenie, ale nawet o jakikolwiek dokument! A 90% to nie są osoby, które uciekły spod bomb.
Co Polska na tej migracji zyska?
Gdyby połowa migrantów była zdolna do pracy, a Rząd RP odstąpiłby od polityki „płacy minimalnej”, to po roku byśmy mieli boom gospodarczy. Niekoniecznie stawki za prostą pracę spadłyby do niedawnych 3PLN/godzinę, ale z pewnością suma wykonanej pracy wzrosłaby ergo dochód narodowy zwiększyłby się za cenę niewielkiego wzrostu bezrobocia.
Strategiczne pomaganie sąsiednim państwom w różnych nieszczęściach (zwane przez Premiera RP ‘solidarnością międzynarodową’) ma oczywiście sens, bo wzmacnia pozycję Polski jako siły, która może i umie zaprowadzić spokój i dobrą międzynarodową współpracę. To jest oczywiście dla nas – jako państwa – test na dobrą organizację i skuteczną zagraniczną politykę. Nie wiem, czy go zdamy, ale życzę wszystkim, byśmy się mogli cieszyć wspólnym sukcesem. Natomiast personifikacja, czy może lepiej: antropomorfizacja relacji międzypaństwowych jest irracjonalna i niebezpieczna. Chodzi o to, że jako państwo nie możemy unosić się honorem, obrażać się, okazywać cierpienie… Generalnie: państwo nie jest człowiekiem. Dlatego też np. unicestwienie państwa nie jest złamaniem piątego przykazania „Nie zabijaj” jak to mamy w przypadku unicestwienia konkretnego człowieka. Państwa są wielką wartością, ale człowiek – większą. W ogólnym zamieszaniu wojennym i falach dezinformacji łatwo ześlizgnąć się w utożsamianie konkretnych ludzi z całą machiną państwową. Stąd rodzą się takie pomysły, jak nagroda za zabicie prezydenta Putina. Że to niby wszystko wróci do normy, jak tylko tego człowieka się pozbędziemy. Ogniskujemy nienawiść na jednym człowieku oczekując, że cała struktura państwowa imperialnej Rosji zmieni się w łagodne, roztaczające nimb demokracji pokojowe państwo. Do tego poglądu dokleja się wniosek o „niedrażnieniu Putina”, który w różnych państwach różnie brzmi (np. kanclerz Scholz mówi o ‘nieprzekraczaniu czerwonej linii’).
Na poziomie osobowym, jako chrześcijanie mamy obowiązek solidarnie pomagać innym w nieszczęściu. A więc karmimy głodnych, odziewamy nagich, leczymy chorych. Ale jako państwo mamy inne cele. Stabilny rozwój gospodarczy i nieagresywni współpracujący sąsiedzi. Niekoniecznie silni. Po prostu stabilni.
Dlatego życzyć należy:
Niemcom – wielu krajów od Republiki Meklemburskiej poprzez Kalifat Berliński do Islamskiej Republiki Saksonii (jeśli nie potrafią utrzymać chrześcijaństwa).
Czechom i Słowakom – utrzymania status quo.
Ukrainie – kilku dobrze współpracujących państwowych obszarów, być może zróżnicowanych kulturowo i nieco językowo (Turcja, Rosja, Izrael, tzw. Europa).
Białorusi – dwu współpracujących państw: Białopolonii (z językiem białoruskim i polskim) oraz Białorusi (z językiem białoruskim i rosyjskim).
Litwie – utrzymania status quo
Obwodowi Kaliningradzkiemu – rozpisania referendum uniezależnienia się od Federacji Rosyjskiej i aplikowanie o neutralną państwowość do ONZ (mogła by w tym pomóc neutralna Szwecja okrążając ten okręg rakietami przechwytującymi, by nie mieszać we wszystkie działania porządkujące sił NATO)
Rosji – oddzielenia Rosji Petersburskiej (pro-Europejskiej i demokratyzującej) od Rosji Moskiewskiej (konserwatywno-autokratycznej nawiązującej do caratu) oraz wydzielenia Rosji Południowej (Rostów nad Donem – utylitarno-gospodarczej) zabezpieczającej tranzyt kolejowy Chiny-Europa. Podział europejskiej części Rosji na 3 państwa mógłby zwalniać z 50% kontrybucji wojennych, jakie zostaną nałożone na dzisiejszą Federację Rosyjską po przegranej wojnie – państwa te płaciłyby wtedy np. tylko przez 40 a nie 80 lat.
O takich sąsiadach marzę.
13.3.2022
Czy Swietłana wróci na Ukrainę?
Samochód z Holandii był oczekiwany w piątek, 11.3 po południu. 35 palet. To znaczy, ze niektóre są piętrowane. Próbujemy załatwić ukraiński transport na druga stronę. Kanał do Łucka jest wciąż drożny, ale nie może obiecać, że ukraiński TIR przybędzie na czas. Szukam innych miejsc rozładunku. Wśród świeżo poznanych wolontariuszy w świdnickim MOKu są osoby, które dużo wiedzą o przerzutach na Ukrainę. Zawsze uważałem, że ludzi pozytywnie aktywnych poznaje się w sytuacjach, gdzie trzeba z siebie dać coś gratis, jakoś się poświęcić, coś zrobić dla innych. To jest test na uczciwość, to jest budowa wzajemnego zaufania. I stąd właśnie się biorą następne ścieżki, którymi towar może przedostać się na drugą stronę.
W czwartkowe południe dostaję jednak telefon od jednego z holenderskich weteranów, że jadąca ciężarówka ma jeszcze 540km do nas i kierowcy – jakkolwiek umawiani na następną noc – chętnie by się przenocowali, np. u nas w domu. W ciemno się zgadzam, bo akurat nie mamy ukraińskich uciekinierów. Ale nie obiecuję, że to będzie szybki przeładunek burta-burta. Mamy z Małgosią pół dnia, by się przeorganizować. O 23:30 kierowca dzwoni, że dojeżdża do magazynów. Ciepłe łóżko musi poczekać. Do firmy mam 15 kilometrów. Obwodnica Lublina jest prawie pusta, więc można przycisnąć. 40-stopowa ciężarówka z czerwoną plandeką stoi już na placu przed magazynem. Jest cicho i mroźno. Witam się z kierowcami, cieszą się, że mówię po holendersku. Przechodzimy jednak na angielski i ustawiamy ciężarówkę do rozładunku przy rampie. Zabieram kierowców swoim samochodem do domu. Okazuje się, że to ojciec i syn. Syn, Wiecher to także weteran bośniackiej wojny, jest kierowcą w www.albertkeijzer.nl. Firma sfinansowała dostawę a Wiecher wziął bezpłatny urlop na czas wyprawy do Polski. Skrupulatni Holendrzy odnotowali godzinę unieruchomienia ciężarówki, by nie było wątpliwości, że mieli wyznaczoną przepisami przerwę.
Rano nie obyło się bez okołowojennej turystyki – koniecznie chcieli zobaczyć punkt dystrybucji dóbr uchodźcom. Podwiozłem ich do piwnicy firmy Remondis w Świdniku i przy okazji pozbierałem następne kontakty. Przyjechaliśmy do firmy o 9:00. Chłopaki z magazynu rozładowały ciężarówkę w tempie jakiego nigdy nie widziałem. Wszyscy trzej są z Ukrainy i wiedzieli, że to towar wspierający walczący z Rosją kraj. Towar trzeba było nieco przepakować, ale był już znacznie lepiej oznaczony niż poprzednia dostawa. Po rozładunku podziękowaliśmy kierowcom i po firmowej kawie wyprawiliśmy ich z powrotem do Holandii.
O 12:00 spotkanie z nowymi osobami, które mają inne miejsca odbioru po drugiej stronie. Rozmowy są szybkie i niełatwe: nikt nie chce zdradzać swoich kontaktów. Trzeba opierać się na intuicji co do prawdomówności, bo nie ma czasu na weryfikację deklarowanych możliwości. Bardzo przydają się szlify, jakie zdobywałem w Solidarności Walczącej. Tam też trzeba było pamiętać kto jest od kogo, reagować na hasła, weryfikować kanały przez innych ludzi, wymagać potwierdzeń wykonanych czynności. Trochę jak na jachcie, trochę jak w wojsku. Tylko że nie mam już 30 lat…
Kierowca ukraińskiego TIRa zgłosił się telefonicznie po 15:00. Stał w Chełmie przy Urzędzie Celnym i czekał na odprawę innego towaru. O 16:30 jeszcze nie był odprawiony, a moi magazynierzy już poszli do domu. W końcu piątek! Ściągnąłem szefa magazynu z domu na 19:00 na załadunek. Przyjechał z jednym z naszych ukraińskich magazynierów (chociaż… może polskich?? Wiktor skończył u nas studia, jest na pół polskiego pochodzenia, ma prawo stałego pobytu i oczywiście Kartę Polaka). Ładowaliśmy TIRa w świetle reflektorów mojej skody. Palety z pieluchami i kosmetykami najpierw, potem koce, łóżka polowe, śpiwory, a na końcu apteczki, generator prądu, wyposażenie szpitala polowego i jakieś racje żywnościowe. Nawet nie wiem dokładnie co tam było, bo towar grupujemy wg rządowego formularza na 7 klas i to się pojawia na dokumencie, który zastępuje deklarację celną oraz list przewozowy. Ale przyzwyczajenie profesjonalistów jest jednak drugą naturą człowieka: zarówno kierowcy holenderscy jak i kierowca ukraiński dopilnowali, by im potwierdzić transport na powszechnie używanym w międzynarodowym transporcie dokumencie CMR.
Ukraiński kierowca pochodził spod Równego. Pracuje dla firmy, która ma około 20 ciężarówek. Strasznie klął na Rosjan. Pytałem o sytuacje w Równym, ale nie był w domu od ponad tygodnia. Za to doskonale znał warunki na wszystkich przejściach granicznych, bo głównie jeździ między Ukrainą a Polską. Dałem mu kilka mandarynek i czekoladowego batona na drogę – nie spodziewał się tego. Może znowu się u nas pojawi?
Weekend zapowiadał się spokojnie. Sobotni ranek miał być przeznaczony na ogarnięcie spływających informacji, porządkowanie plików i maili i chwilę refleksji – w którą stronę to wszystko idzie. Gdy się zbierałem przez 12:00, by odwiedzić kaszlącą Mamę, zadzwonił dawno nie widziany ‘kolega ze szpalty’ tygodnika „Najwyższy Czas”: czy nie przenocowalibyśmy czterech osób, bo właśnie przechodzą przez przejście w Zosinie?
W Zosinie jeszcze nie byłem. To nowa przygoda. Przyspieszyłem wizytę u Mamy i skróciłem ją do rozliczeń z opiekunką. Mama wyglądała na chorą i zaczęliśmy z siostrą telefonicznie rozważać wezwanie pogotowia. Tymczasem udałem się do Hrubieszowa uprzednio uzyskawszy telefon Swietłany, którą wraz z matką i dwójką dzieci przywiózł do granicy mąż z Sum, korzystając z jakiegoś „korytarza humanitarnego”. To właśnie ten mąż był partnerem biznesowym mojego kolegi. Wytłumaczyłem szczegółowo telefonicznie na czym polega przekraczanie granicy na piechotę i po 2 godzinach spotkaliśmy się w ośrodku sportowym w Hrubieszowie, gdzie na podłodze sali gimnastycznej koczowało chyba 500 matek z dziećmi.
Sumy leżą bliżej granicy rosyjskiej niż Charków. Są otoczone przez Rosjan. W sąsiedniej dzielnicy domków, gdy wyjeżdżały, zginęło 19 osób od uderzenia jednej rakiety. Swietłana pracowała jako księgowa, syn 6 i córka 14 lat oraz mama/babcia. Zapakowałem wszystkich do samochodu. Były już ślady organizacji: policja przy wyjeździe z terenu ośrodka żądała formularza z nazwiskami, numerami paszportów osób wywożonych. Formularz zawierał też moje dane i punkt docelowy. Taka rejestracja to inicjatywa samorządowa. Administracja państwowa nadal nie rejestruje przybywających. Swietłana dobrze mówi po rosyjsku, ale w domu mówią po ukraińsku, choć to wschód kraju. To nie jest najbiedniejsza rodzina, ale Swietłana jest tak roztrzęsiona, że jej pomysłów w ogóle nie można brać poważnie pod uwagę. Uważa, że to wszystko zaraz się skończy i dlatego nie powinna być daleko od granicy, bo zaraz będą wracać do domu, do męża.
Kolega, który poprosił o zabranie tej grupy z granicy właśnie załatwił jakiś autokar, który może zabrać 30 osób z dziećmi do Bułgarii, do jakiegoś hotelu. Wszystko płatne przez stronę bułgarską. Czy mogę pomóc zebrać taką ilość chętnych? Kieruję kolegę do pana Arka, który jako wolontariusz zawiaduje ośrodkiem Caritasu w Firleju. „Panie Arku – niech pan opróżni trochę ośrodek dla następnych” – proponuję. Pan Arek oddzwania w ciągu 30 minut: nie ma chętnych. Wszyscy wolą być przy granicy, bo zaraz będą wracać.
Swietłana też nie chce do Bułgarii. Nie bardzo chyba wie, gdzie to jest, ale na pewno daleko od granicy. Na sugestię, że dzieci powinny pójść jak najszybciej do polskiej szkoły – patrzy na mnie ukosem, czy nie żartuję. Dopóki jest adrenalina, to podstawowe sprawy można omówić, ale dramat zaczął się dzisiaj rano, kiedy okazało się, ze kolega, który nagrał tę grupę – nie ma dla nich pomysłu, co by mieli dalej z sobą robić. Pomoc humanitarna pomocą, ale wzięliśmy się z żoną do pracy i załatwiliśmy rezerwację pokoju w jakimś ośrodku wypoczynkowym pod Radomiem. Cztery osoby za 200 złotych dziennie, to chyba niezbyt wygórowana cena? Właściciel deklarował nawet, że kilka dni może być za darmo. Takie mamy otwarte serca. Ale Swietłana nie chciała tak „ogromnej” sumy wydać na zakwaterowanie. Zaczęła rozumieć beznadziejną sytuację. Kolega, który ich polecił zaproponował transport do Wrocławia jakąś okazją i ewentualnie nieokreśloną dalszą podróż. I pojechali. Dlaczego? Dlatego, że mąż Swietłany znał mojego ‘kolegę ze szpalty’ z biznesowych relacji. Ta rekomendacja była silniejsza niż moje logiczne wywody o spędzeniu w Polsce kilku dni, ochłonięciu i powrocie gdzieś do Zachodniej Ukrainy, gdzie – nawet jeśli sięgnie moskiewska administracja – będą bardziej u siebie. Mały Jegor dostał ode mnie kolorową książkę o hodowaniu rzeżuchy, rozwoju motyli i karmieniu ptaków – w sam raz dla sześciolatka.
Więc co powinniśmy zrobić, by takie Swietłany nie decydowały się na wyjazd z Ukrainy?
9.3.2022
PUNKT RECEPCYJNY W CHEŁMIE
Wczoraj – cały dzień ustalania zawartości następnego transportu z holenderskimi przyjaciółmi. Wypożyczają 24-tonowa ciężarówkę, która powinna u nas być w piątek. Trzeba zacząć organizowanie przerzutu tego towaru na Ukrainę. Bus, który przyjechał musiałby wahadłowo jeździć ze 4 razy. Duży spedytor polski, z którym od lat współpracujemy najpierw przysłał do podpisu klauzulę, że „nie będziemy transportować towarów podwójnego przeznaczenia”, potem coś mętnie obiecywał, a w końcu odmówił jazdy na Ukrainę. Trzeba szukać po stronie ukraińskiej. Kłopot jest z zaufaniem do kierowców, że dotrą do punktu rozładunkowego, a towar nie zniknie gdzieś po drodze.
Wieczorem, oczywiście przez znajomego, dobiłem się do – wydaje się – poważnego decydenta po drugiej stronie. Twierdzi, że bez problemu przewiezie towar TIRem, ale musi mieć najpierw listę, bo wszystkiego nie bierze.
Około szóstej wieczorem – telefon od przyjaciela z Wrocławia: w stojącym na granicy pociągu jest jego rodzina spod Dniepropietrowska. Trzeba ich odebrać i przenocować. Staram się ustalić jakieś numery telefonów, nawiązać łączność z potencjalnymi gośćmi. To mama z dwojgiem dzieci i wnukiem. Mają telefony, ale ich numery nie odpowiadają. Nic dziwnego – są pewnie przy granicy. W końcu udaje się skontaktować sms-em i ustalić wiek przyjezdnych i w jakim są stanie. Nie jest źle: siedzą w przedziale w 12 osób, pociąg Dniepropietrowsk-Chełm stoi po ukraińskiej stronie, trwa ukraińska odprawa paszportowa. Szybko przeliczam: 9 przedziałów w wagonie, 17 wagonów, pewna liczba stojących na korytarzach – razem ok. 2000 ludzi w jednym pociągu.
Wyjechałem ze Świdnika ok. 23:30, bo planowane wyjście było na 2 w nocy. Parking przed chełmskim dworcem został zagrodzony radiowozem policyjnym ale w okolicznych uliczkach dało się zaparkować. Z kartonem z wypisanym cyrylicą nazwiskiem idę na dworzec, bo widać, że jakieś grupy ludzi już wychodzą. Przy drzwiach dwu żołnierzy – nie można wejść. „Niech się pan nie martwi – każdy wychodzący musi przejść przez te drzwi” – wyjaśnia jeden z nich.
Chwilę się pokręciłem między zaparkowanymi samochodami. Są rodziny, znajomi, są też busy, które wiozą w jakieś miejsce w głąb Polski. Prawdopodobnie nie za darmo, bo kierowcy często mają tłumaczy, więc jakby komfort jazdy jest większy. Rozmawiam z kilkoma czekającymi. Wszyscy wpieprzeni na Rosję. Część powtarza narrację niektórych mediów ogniskującą negatywne odczucia jedynie na V.V. Putinie. Inni nie mają złudzeń, że Rosja pozbędzie się imperialnej doktryny. Sonduję, co myślą o utworzeniu nowego państwa z Kaliningradu i kilku nowych państw z obszaru Białorusi, Ukrainy i Rosji. Co do Kaliningradu niektórzy się zgadzają, ale w podział Rosji mało kto wierzy.
Po pół godzinie okazało się, że do budynku dworca można już wejść. Pociąg dojechał do Chełma około 21:30. Rozpoczyna się polska odprawa: strażnicy graniczni i celnicy są na dworcu. Podróżni – wagon za wagonem – przepuszczani są do budynku dworca, gdzie jest punkt medyczno-ratowniczy z różnymi lekarstwami od ręki, a także podstawowe jedzenie i picie. Nie jest specjalnie czysto, walają się po podłodze papierowe naczynia, kosze na śmieci są przepełnione. Wolontariusze rozdają zupę, herbatę, coś do jedzenia. Zmęczone grupy przesuwają się przede mną. Jest też trochę nieeuropejskich twarzy.
Stanąłem z moją tekturową tablica obok rosłego zamaskowanego policjanta z kolorowym emblematem na ramieniu. „Z jakiej to pan jest formacji, bo nie znam tego znaku” – zagadnąłem pokazując na okrągłą nalepkę na czarnym mundurze. „Aaa – to granica z Białorusią. Taki znak, że tam byliśmy.”
Po 20 minutach oczekiwania podeszła do mnie uśmiechnięta dama z córką, nastoletnim synem i 6-letnim wnuczkiem. Bardzo zmęczeni, ale znakomicie przygotowani do podróży: wygodne zimowe buty, ciepłe ubrania, poręczne plecaki. Po chwili jechaliśmy do Świdnika. Zaczął padać śnieg, a szosa była mocno zatłoczona samochodami jadącymi od granicy. Nigdy nie przypuszczałem, że o 3 nad ranem może być taki ruch na szosie.
Małgosia obudziła się, gdy przyjechaliśmy. Zrobiła owocową herbatę ale nikt nie miał ochoty dłużej rozmawiać. Poszliśmy spać koło 4 nad ranem.
Rano wstałem strasznie późno – o 7:30. Przegląd maili, krótkie śniadanie i do biura. Fundacja OTACZAJ BLASKIEM dzisiaj zatrudnia Anię, która ma ogarniać spływające zewsząd informacje o uchodźcach wymagających opieki. W południe – rozmowa z mamą i siostrą (16 lat) jednego z moich pracowników, Włodka. Uciekły z małego miasteczka pod Lwowem. Od dwu dni mieszkają u Włodka. Ale nie same. Przyjechały z ciotką, która jest jeszcze z trojgiem małych dzieci. A Włodek mieszka z żoną w dwupokojowym mieszkanku. Razem: 8 osób. Mama Włodka mówi trochę po polsku, ale jest nauczycielką angielskiego, więc co chwilę przełączamy się na angielski. Kierujemy do punktu materialnej pomocy, opowiadam, co można zrobić z dalszą szkołą dla dzieci i jak szukać pracy. Przytomnie już w drugim dniu pobytu w Polsce cała rodzina Włodka rozpoczęła procedurę uzyskania PESELu. Pomagamy napisać curriculum vitae niezbędne przy poszukiwaniu sensownej pracy. Metryki urodzenia dzieci zostały na Ukrainie. Czy dostaną PESEL? Nie wiem.
W domu jestem po 17:00. Po 30 minutach przyjeżdża z Wrocławia kolega, na którego czekają dniepropietrowszczanie. Jemy prosty obiad, trochę rozmawiamy o sytuacji na wschodzie Ukrainy. Dużo szczegółów. Czas leci i wyjazd trzeba przełożyć na następny dzień. Idziemy spać o 23, a kolegę kładziemy na wolnej jeszcze kanapie.
Telefon z Holandii o 23:15: ustalenia z nowymi współpracownikami szczegółów logistyki następnych dostaw z Niderlandów. Ładowana jest kolejna ciężarówka. Powinna być u nas w piątek. Trzeba znaleźć transport na Ukrainę i wysłać towar natychmiast. Naciskam na listę towarów mailem natychmiast…
Zaczyna się naprawdę młyn.
7.3.2022
WETERANI
„Cześć Paweł. Szukam pilnie kontaktu w związku z transportem dóbr dla uchodźców ukraińskich. Ruszamy w piątek. Pozdrawiam. Jacek.” W środę, 2 marca dostałem tej treści SMSa od syna moich przyjaciół z Holandii. Najbardziej zaniepokoiła mnie liczba mnoga: kto rusza? Po kilku telefonach sprawa się zaczęła wyjaśniać. Jacek chciał koniecznie rozmawiać przez program TEAMS czy jakiś inny wynalazek, a ja opierałem się, by natychmiast instalować sobie np. komunikator Whatsapp. Skończyło się na tradycyjnych telefonach i mailach. Dodam złośliwie, że dzięki temu zapanował względny porządek w naszym wspólnym przedsięwzięciu.
Jacek – jako młody czterdziestoparolatek - jest człowiekiem rozlicznych kontaktów i szybkich decyzji. Przez kolegę z pracy (Jan - z jakiegoś związku zawodowego pielęgniarek, czy czegoś w tym rodzaju) poznał dwu żołnierzy - weteranów, którzy mieli w przeszłości ponure doświadczenia w Bośni, a obecnie prowadzą w Holandii niewielkie, acz wyspecjalizowane firmy. Hyk – logistyczno-handlową, a Hay – treningu ratunkowego w sytuacjach katastrof. Ta czteroosobowa grupa potrafiła zebrać od środy do piątku dwa busy różnych rzeczy ratujących uchodźców wojennych z Ukrainy w 40-tysięcznym miasteczku Uden, zapakować je i przyjechać do wschodniej Polski. Mistrzostwo szybkich działań.
Byliśmy zarówno z żoną jak i całą firmą zorientowani na pomoc uchodźcom, którzy już granicę przeszli. Ale nie na kilka ton zróżnicowanych artykułów. A do tego – bez żadnej uprzedniej specyfikacji. Jedynym pomysłem Jacka było wyładowanie towaru w bezpośredniej bliskości okopów na Ukrainie, w których siedzą głodni żołnierze. No, może trochę przesadzam, ale musiałem tonować oczekiwania tej uderzeniowej grupy co do bezpośrednich spotkań ze spadającymi na głowy rosyjskimi rakietami. Po pierwsze przekonałem ich, że nie powinni z towarem jechać na granicę, bo to utrudnia tam ruchy pojazdów i ludności. Zgodzili się ale zaczęli cisnąć, by natychmiast przerzucić wszystko co przywieźli na front ukraińsko-rosyjski. Przy czym – nie było wiadomo co wiozą.
Przekraczanie granic państwowych jest pewną sztuką często niedostępną wyobraźni osób urodzonych i wychowanych w obszarach, gdzie granice państwowe są tylko na niby, np. wewnątrz Unii Europejskiej. Prawdziwa granica ma zawsze jakiś noman’s land miedzy kontrolnymi posterunkami dwu graniczących ze sobą państw. W tym – często bardzo niewielkim – obszarze zachodzą najdziwniejsze rzeczy, o których nie śniło się najwybitniejszym prawnikom międzynarodowym. Ale krótko mówiąc i upraszczając – tam nie działa prawo żadnego z graniczących państw. Gdy wyobraziłem sobie dwa samochody na holenderskich blachach, bez ubezpieczenia (kto dziś ubezpieczy samochód wjeżdżający na Ukrainę?), z czterema paramilitarnie odzianymi dryblasami, próbujący przedrzeć się przez policyjną blokadę…
Wstępne dyskusje o tym, co zrobić z wiezionym towarem odbywały się podczas jazdy z Holandii przez Poznań do Lublina. W tym czasie również zaczęliśmy gorączkowo szukać transportu na Ukrainę proponując rozładunek przed granicą. Holendrzy upierali się, by ktoś oficjalnie przyjął nieznane dary. Miejski Ośrodek Kultury w Świdniku, w którym prowizorycznie zorganizowano punkt pomocy uchodźcom był przepełniony przynoszonymi przez mieszkańców rzeczami. Podobna sytuacja tworzyła się w analogicznych punktach w Lublinie. Skończyło się na rozładunku w magazynach firmy BEAST GTC, którą w końcu kieruję. W sobotni wieczór ściągnąłem kierownika magazynu i razem z gośćmi w ciągu niecałej godziny rozładowaliśmy i wstępnie rozsortowaliśmy przywiezione rzeczy.
Najłatwiej było oddzielić zgrzewki butelek z wodą. Holandia słynie ze smacznej wody i nie da się ukryć, że siedząc w okopie może się chcieć pić. Ale wożenie 1500km wody, którą można kupić w sklepie za rogiem nie wydaje się najlepszym pomysłem. Ale jak tu nie dziękować temu darowi – przecież od serca…?
Stosunkowo łatwo również poszło z jakimiś workami z odzieżą. Wyglądała na zimową: czapki, szaliki, swetry w różnych kolorach i fasonach. W podręcznikach o Europie Wschodniej pisze się, że tam jest tak zimno, że pojawiają się nawet białe niedźwiedzie... Więc czapka i szalik są na miejscu.
„Czy macie w tych pudłach amunicję, hełmy i kamizelki kuloodporne?” – zapytałem. „A może radiotelefony?” – docisnąłem. Hyk popatrzył na mnie uważnie. „I know what you mean” – odparł bez zmrużenia oka twardym angielskim. (Lubię rozmawiać z Holendrami po angielsku znacznie bardziej niż z Anglikami, których z powodów fonetycznych jest trudno zrozumieć.) Hyk wyjaśnił, że ten transport był zbierany w pośpiechu i dlatego towar jest dość losowy i nieuporządkowany. Przyjąłem to jako naturalną, spontaniczną i dobrą reakcję na moskiewską inwazję.
Podczas rozładunku zaczęły się wyłaniać grupy towarów rzeczywiście pierwszej potrzeby: kompletne apteczki polowe, lekarstwa przeciwbólowe (ibuprofen), bandaże i w ogóle artykuły medyczne. Obok gromadziliśmy powerbanki, telefony komórkowe, ładowarki, przedłużacze. Dużą grupę stanowiła żywność w różnych pakietach, gotowa do spożycia. Część była przygotowana w woreczkach zawierających kaloryczne i słodkie batony, szybko reanimujące osłabionych. To były profesjonalnie przygotowane racje żywnościowe. Sporo było też śpiworów. Wszystkie te towary oddzieliliśmy tak, by mogły jako pierwsze pojechać bliżej Kijowa. Pozostało sporo żywności dla dzieci, pieluszek, podpasek, różnych domowych środków chemicznych i kosmetyków. Znalazł się nawet jeden karton karmy dla jakichś zwierząt. Hyk podał mi go z wnętrza pustego już prawie samochodu z pytaniem w oczach. „First – humans, later - animals, ok?” – zaproponowałem i położyłem kolorowy karton na palecie na końcu rzędu innych produktów spożywczych. „It is a food for Russians” – zauważył cierpko Jacek. Ten młody czterdziestokilkulatek nie wiedział widocznie, że Rosjanie wchodząc do Polski w 1939 roku żarli wszystko, czym można było napełnić brzuch i z pewnością dobrze przyprawione mięsko dla piesków czy kotków smakowałoby im nie mniej niż Jackowi stek.
Po rozładunku pojechaliśmy zobaczyć, jak działa punkt pomocy uchodźcom w Świdniku. Były zmiany organizacyjne. Rozdział miejsc do spania i pomoc materialna (koce, żywność, kosmetyki, buty, ubrania) były już w dwu lokalizacjach. Firma oczyszczająca miasto (Remondis) udostępniła swoje piwnice na tymczasowe składy. Mieszkańcy ciągle znosili worki z różnymi rzeczami a wolontariusze sortowali je i wydawali potrzebującym. Pojawiły się formularze zapotrzebowania, co skróciło proces obsługi. Po chwili rozmów z kilkoma wolontariuszami pojechaliśmy do mnie do domu – po prostu coś zjeść i spać. Goście byli przygotowani do spania nawet w garażu, ale żonie udało się zorganizować w miarę cywilizowane warunki. Wieczorem ustalaliśmy zasady dalszej współpracy, a rano śniadanie i – mimo moich wątpliwości – goście pojechali na przejście graniczne do Dorohuska i stamtąd wrócili do Holandii.
Musiałem też w sobotę znaleźć sposób jak najszybszego przerzutu towaru na Ukrainę. Nieocenione były tu kontakty Małgosi w Stowarzyszeniu Odra-Niemen. Udało się ściągnąć ukraińskiego busa na poniedziałek.
W poniedziałkowy ranek w firmie zawsze jest sporo pracy. Szczególnie magazyn musi przerobić zamówienia, które spłynęły przez weekend. Około ósmej zadzwonił do mnie ktoś nieznany z ukraińskiego numeru i podał umówione wcześniej przez inna osobę szczegóły tak, bym zaufał jego propozycji. Szybko ustaliliśmy, że bus powinien być pod naszym magazynem około 9:00. Dostałem telefon kierowcy. Nie mówił po polsku. Jechało ich dwóch i właśnie przekroczyli granicę. W tym czasie magazynierzy pakowali przywieziony przez Holendrów towar w sztywniejsze kartony, oznaczali je ukraińskimi i polskimi napisami tak, by przy wyładunku nie trzeba było ich otwierać. Równolegle staraliśmy się zrobić jakieś sensowne papiery przewozowe. Rząd RP rano ogłosił, że zaczęła działać witryna internetowa, na której można sporządzić dokument przewozowy towaru na Ukrainę. Gdy jadłem śniadanie około 7 rano – ta witryna jeszcze nie działała, ale już o 9:00 można było z niej pobrać potrzebny dokument. Jestem pełen uznania dla naszej administracji rządowej, bo zrobienie w takim tempie nowej procedury przekraczania granicy z towarem pomocowym to prawdziwe mistrzostwo świata. To właśnie w takich przypadkach sprawdza się podpis kwalifikowany. Przyjemnie jest być dumnym z własnego państwa.
Załadunek trwał 20 minut. Potem 15-minutowa wymiana informacji logistycznych, kontaktów i podpisanie papierów przewozowych. Kierowcy, obaj po 60-tce pochodzili spod Łucka. Jeden z nich był weteranem Czarnobyla. Przyjemnie był zaskoczony, gdy dowiedział się, że towar, który ma dotrzeć pod Kijów przywieźli także holenderscy weterani. Podjechaliśmy do stacji benzynowej obok magazynów i na koszt Fundacji OTACZAJ BLASKIEM nalałem do busa paliwa za prawie 300 złotych. Wołodymir i Witalij uściskali mnie i dość patetycznie pożegnali się: „haj zhyvie Polsha”. Stare dziady, a wszyscy mieliśmy lekkie łzy w oczach. „Shtche ne vmerla Ukraina” – odpowiedziałem. Warto czasem znać kilka pierwszych słów narodowego hymnu…
Konwoje humanitarne przejeżdżają przez granice prawie bez zatrzymywania się, więc około 19:00 miałem już potwierdzenie, że bus dotarł pod nadzorowany przez wojsko magazyn, gdzie jutro rano zostanie rozładowany.
6.3.2022
Pani Sława w firlejowskim Caritasie
Następnego dnia po ataku Rosji na Ukrainę zadzwoniłem do Lwowa do pani Sławy. Pani Sława jest jedną z opiekunek mojej Mamy, która wymaga już stałej opieki. Opiekunki się zmieniają co 2-3 miesiące i pani Sława właśnie była u siebie w domu, we Lwowie. Jest to siedemdziesięciokilkuletnia ruchliwa dama, posiadaczka Karty Polaka i w ogóle dobrze zakorzeniona w polskich warunkach, jako że jej rodzina pochodzi z Jarosławia i tam są ich groby. Częste wizyty w Polsce wyszlifowały jej polski język tak, że nie ma kłopotów integracyjnych.
Zaproponowałem pani Sławie przyjazd pytając o rodzinę: syna Oresta, wnuczkę Kristinę i jej dzieci. Nie mieli żadnych planów wyjazdowych. Ale już trzy dni później pani Sława sama zadzwoniła i autorytatywnie stwierdziła: „panie Pawle – przyjeżdżamy”. Byłem skonfundowany, bo nie wiedziałem, co oznacza tu liczba mnoga. Okazało się, że ma przyjechać 6 osób: wnuczka pani Sławy ze swoją szwagierką i troje ich dzieci (1.5, 4 i 7 lat). „A pani, pani Sławo? Zostaje pani we Lwowie?” – uzmysłowiłem sobie problem z transportem takiej grupy. „No co pan?! Nie zostawię dzieciaków samych. Ja muszę z nimi jechać!”.
Zaczęliśmy z żoną szukać jakiegoś lokum dla takiej grupy. Trzeba było brać pod uwagę, że zatrzymają się u nas nie wiadomo na jak długo. „Dobrze, że mamy paczkę rezerwowych pieluszek Rozalki” – przypomniałem Małgosi. „Ale jak ich tutaj ułożymy? I na jak długo? Muszę jutro rano zrobić większe zakupy!” – zamartwiała się Małgosia. Wieczór zrobił się nerwowy.
Następnego dnia zaczęliśmy intensywnie szukać jakiegoś schronienia dla jadących do nas uciekinierów. Genialna Małgosia przypomniała sobie ośrodek wypoczynkowy w Firleju, gdzie w zeszłym roku Stowarzyszenie Odra-Niemen miało swój zjazd. Wprawdzie ośrodek nie był w stanie zaoferować w zimowych warunkach domków kempingowych, ale po sąsiedzku położony „Dom Zawierzenia” (Ośrodek Formacyjno-Wypoczynkowy Caritas Archidiecezji Lubelskiej) zgodził się przyjąć uciekinierów. To był ostatni moment – ośrodek był prawie pełen matek z dziećmi.
Tego samego dnia o ósmej rano dwa samochody osobowe wyruszyły ze Lwowa do przejścia w Dorohusku. Ojcowie odprowadzili żony, dzieci i babcię, zapakowali towarzystwo w jeden z samochodów i ustawili go w kolejce do granicy. Oczekiwanie nie trwało długo. Samochód przejechał na polska stronę około trzeciej po południu. Po przejechaniu granicy jeszcze pani Sławie udało się zadzwonić z ukraińskiej sieci.
Poleciłem im jechać do punktu recepcyjnego i tam kupić koniecznie polską kartę telefoniczną. Niestety samochód był już na szosie w stronę Lublina i jedyne, co się udało przekazać sms-em, to adres „Domu Zawierzenia” w Firleju. Ale po pół godzinie dostałem telefon z nieznanego mi numeru. Pani Sława pożyczyła od kogoś polski telefon i zadzwoniła, by się upewnić dokąd mają jechać. Potwierdziłem adres i obiecałem, z się spotkamy w Firleju za 3 godziny. Taki czas wynikał z mapy Google.
Sprawa wydawała się załatwiona ale dla pewności wsiedliśmy z Małgosią do auta i o 19:00 byliśmy w „Domu Zawierzenia”. Ośrodek jest położony nad jeziorem, w sosnowym dużym lesie, na obrzeżach Firleja. Pierwsze wrażenie jest dramatycznie stresujące: wjazd na teren, na którym stoi ten piętrowy budynek o nieciekawej architekturze wiedzie przez leśną drogę z obu stron obstawioną płotem z kolczastym drutem. Wygląda, jakby się wjeżdżało do jakiegoś strzeżonego obozu. Obrzydlistwo!
Ale po wejściu do budynku atmosfera się diametralnie zmienia. Młodzi wolontariusze i panujący nad ogólnym bałaganem pan Arkadiusz – na co dzień pracownik szpitala (ratownik), na razie na bezpłatnym urlopie, a więc bez dochodu. Pan Arkadiusz kolejną dobę śpi po 4 godziny, a żona i dzieci widują go tylko przez chwilę. Ale to dzięki niemu „Dom Zawierzenia” może funkcjonować z ponad siedemdziesięcioma gośćmi, z których 2/3 to dzieci. „Był już nawet wczoraj jeden poród” – dumnie chrypi zdartym gardłem. Jest wyraźnie przemęczony ale kocha taką pracę. Boi się tylko, że szpital go zwolni w ogóle. Wypytuję bezczelnie o finanse, jakie otrzymuje z „Domu Zawierzenia” ale wygląda na to, że większość całej obsługi to wolontariusze. Proponuję mu 500 złotych miesięcznie przez 3 miesiące na umowę z Fundacją OTACZAJ BLASKIEM. Zakresem prac byłaby po prostu opieka nad uciekającymi z Ukrainy Polakami. Odmawia, ale wciskam mu wizytówkę, bo nie wiadomo, czy nie będzie z finansami gorzej i wrócimy do tego tematu.
Ośrodek ma nieco ponad 50 łóżek w dwu i trzyosobowych pokojach. Prawie każdy pokój ma własną łazienkę. Na parterze jest obszerna jadalnia z kuchnią na zapleczu. Nadto inne sale, prawdopodobnie wykorzystywane do spotkań i szkoleń ale obecnie zamienione w obszary zabawy dla dzieci bądź składy różnych darów przynoszonych przez okolicznych mieszkańców. Jest też kaplica z niewielką zakrystią a na zewnątrz miejsce na ognisko i relaks na skraju lasu. „W lecie musi tu być bardzo przyjemnie” – usiłowałem przebić się myślą poprzez wrzaski dzieci szalejących wokół.
Nasi goście nie przyjeżdżali już ponad godzinę. Ksenia, która wzięliśmy z sobą siedziała osowiała przy długim stole nawet nie zdjąwszy kurtki. Powoli przygotowywano kolację – szwedzki stół. Poprosiłem dwie mamy, żeby trochę z Ksenią porozmawiały. Nie kleiła się ta rozmowa i obie oceniły, że potrzebna jej pomoc psychologa ale rosyjsko- lub ukraińskojęzycznego. Zostawiłem im swój telefon na wypadek, gdyby w ośrodku jakaś mama okazała się takim psychologiem.
W kaplicy kończyła się wieczorna msza i po chwili pojawił się w jadalni brodaty ksiądz. „Laudetur Iesus Christus” – zagaiłem delikatnie. „Szczęść Boże” – odpowiedział sapiąc. Był zmęczony, przygotowywał się do powrotu do swojej parafii w Mikołajewie koło Odessy. Mszę odprawiał po ukraińsku oczywiście, do Polski przyjechał na krótko, zebrać trochę pieniędzy po parafiach. „A ile ksiądz ma dusz w Mikołajewie?” – zaciekawiłem się. „Już 30” – powiedział dumnie. „No to nie da się wyżyć” – skonkludowałem. „Dlatego przyjeżdżam do pracy do Polski” – krótko wyjaśnił. Gdy się dowiedział, że jesteśmy ze Świdnika zaczęły się wspomnienia z lubelskiego seminarium i dobrej emocjonalnej relacji z obecnym świdnickim proboszczem parafii MB Matki Kościoła. „Proszę koniecznie pozdrowić księdza Andrzeja ode mnie, z Mikołajowa, ksiądz Paweł” – ożywił się spocony sympatyczny brodacz.
Po półtorej godziny postanowiłem spróbować zadzwonić do pani Sławy na jej stary polski numer telefonu. I – o dziwo – odebrała! Telefon „ożył” po odjechaniu sporej odległości od granicy. Okazało się, ze Kristina, mało wprawna w prowadzeniu samochodu, wjechała niepotrzebnie do Lublina i błądziła tam już druga godzinę. GPS nie działał, a w każdym razie nie na jej komórce. Ponieważ Kristina ma około 30 lat, to nie wie, co to jest papierowa mapa a tym bardziej nie umie się nią posługiwać. Poprowadziłem ją trochę przez telefon i za następne półtorej godziny dostałem wiadomość, że stoją na skraju drogi pod tablicą ‘Firlej’ i nie wiedzą co dalej. Podjechałem tam i podholowałem je do ośrodka.
Znowu były uściski, całowanie i łzy. Dwa czyściutkie pokoje z trzema łóżkami i wspólną łazienką już czekały. Pani Sława została natychmiast zaprzęgnięta do pracy jako tłumaczka. Dziewczyny się trochę rozkleiły, tylko dzieci przyjęły to naturalnie, bo w holu już grasowała cała czereda kolorowych maluchów i wszystko wyglądało jak zwykły dom wypoczynkowy dla matki z dzieckiem.
Brawo CARITAS !
5.3.2022
Ksenia
Ksenia pojawiła się u nas nieoczekiwanie. Zadzwoniła do mnie pani Anita, która „obwąchuje” Fundację OTACZAJ BLASKIEM chcąc jakby się w niej zatrudnić. Znalazła Ksenię przy dworcu autobusowym w centrum Lublina. Drobna, chudziutka dziewczyna z ogromną walizką – okazało się, że właśnie wysiadła z jakiegoś autobusu ze Lwowa i nie ma dokąd pójść. Pani Anita umieściła ją na jedną noc u swojej starszej mamy i zadzwoniła do mnie. Poprosiłem najpierw o kupienie jej polskiej karty SIM i wzięliśmy z Małgosią tę zastraszoną chudzinę do siebie.
Została u nas trzy noce. Skulona i przestraszona. Nie chciała nic mówić, nic jeść. Powolutku zacząłem z niej wydobywać informacje. Ksenia ma 21 lat i jest dzieckiem internetu. Nie rozstaje się z siecią, siedzi na łóżku i wciąż odtwarza jakieś historie na ekraniku. Cały jej świat to informacje z sieci. Sieć formuje jej postrzeganie świata. A tu – okazało się, że jak lecą bomby na głowę, to nie można zatrzymać ani cofnąć tego filmu…
Wyjechała z Kijowa pociągiem i z przesiadką trafiła do Lwowa. We Lwowie po prostu podeszła do autobusu, który miał napisane Lublin i zapłaciła jeszcze hrywnami ok. 75USD kierowcy. Po siedmiu godzinach była w centrum Lublina z walizką i paczką bezużytecznych hrywien. Skończyła rodzaj technikum farmaceutycznego i nawet pracowała około miesiąca w aptece. Rodziców ma na wsi pod Charkowem. Ojciec jeździ busem, mama nie pracuje.
Ksenia była tak słabo komunikatywna, choć dwujęzyczna, że zaczęliśmy szukać psychologa lub nawet psychiatry. Małgosia zabrała ją na zakupy. Ale nic nie chciała sobie kupić. Nawet jogurtu ani żadnego owocu. Wczoraj wybraliśmy się z nią do Ośrodka szkoleniowo-wypoczynkowego Caritasu w Firleju, gdzie gromadzą się matki z dziećmi z Ukrainy, i dokąd przyjechała inna grupa, o której może opowiem później. Ksenia siedziała osowiała w kącie i zdawkowo odpowiadała na pytania, które usiłowały jej zadać przybyłe tam, niewiele od niej starsze dziewczyny. Gdy stamtąd wyjeżdżaliśmy zapytałem ją o wrażenia. Wzruszyła ramionami.
Sytuacja radykalnie zmieniła się po powrocie z Firleja. Ksenia z uśmiechniętą buzią oznajmiła mi, że w Świebodzinie jest dla niej mieszkanie i praca. Sama znalazła – prawdopodobnie przez portal ‘V kontakte’ – jakąś parę z Charkowa, która już od 8 miesięcy pracuje w Polsce przy składaniu jakiejś odzieży. „Sąsiedzi” – powiedziała ciepło i natychmiast zaczęło w nią wstępować życie. Kupiliśmy jej przez internet bilet (bo co z tego, że Rząd RP ogłasza o darmowych przejazdach dla Ukraińców, skoro dopiero kupno biletu pozwala na przydzielenie miejsca w wagonie?). Przy kolacji zrobiłem wykład o opiece zdrowotnej w Polsce, o podatkach i rodzajach zatrudnienia, o kontach bankowych i kosztach wynajęcia mieszkania oraz namówiłem, by dwujęzyczne (polskie i ukraińskie) teksty czytała jednak najpierw po polsku. To był super-skoncentrowany poradnik dla zagubionego imigranta.
Dzisiaj rano dowiozłem ją na dworzec i wsadziłem do pociągu. Wagony w połowie zapełnione matkami z małymi dziećmi. Gołym okiem widać, że to migranci. Przez wagony chodzą trzyosobowe patrole policji w pełnym, poligonowym uzbrojeniu. Biletów na ten pociąg w kasie nie można było już kupić, ale czekających na dworcu nie było wielu. Odetchnąłem, gdy pociąg ruszył, bo już na popołudnie mieliśmy zaanonsowaną wizytę czterech nadaktywnych Holendrów, którzy mieli przywieźć dwa busy jakiejś mieszanki „darów”, a do tego Małgosia miała zaopatrzyć mamę i babcię jednego z moich pracowników, które bez żadnych bagaży przyjechały właśnie z Charkowa. Ale to też osobna historia.
Po południu Ksenia zadzwoniła ze Świebodzina z podziękowaniem za noclegi i pomoc. A największą dla nas nagrodą było to, że Ksenia zaczęła normalnie mówić.
1.3.2022
Pierwsi uchodźcy
Wczoraj około 16:30 dostałem telefon od znajomej z Chełma, że są do zabrania z punktu recepcyjnego w Dorohusku dwie kobiety z czwórką dzieci (od 1.5 do 16 lat). Jedyny kontakt to moje nazwisko, które dostały na kartce przy przekraczaniu granicy od polskiego strażnika oraz nazwisko jednej z tych pań, które usłyszałem telefonicznie.
W firmie byliśmy już tylko we dwóch z Michałem ale podjęcie decyzji to była niecała minuta: jedziemy w dwa samochody. W pałacu Suchodolskich, gdzie mieści się punkt recepcyjny i gromadzone są tony zbędnej żywności i ubrań pracowało już kilkunastu oznaczonych plakietkami urzędu miejskiego ochotników. Nowe partie ludzi dowoziły co ok. 10-15 minut „na bombach” czerwone busy Straży Pożarnej. Duża większość dowiezionych spotykała już kogoś czekającego (podjeżdżały dziesiątki, jeśli nie setki samochodów prywatnych), pakowała się do pojazdu i odjeżdżała gdzieś w głąb kraju. Te osoby (i tylko te), które chciały spędzić noc w budynku (3 zbiorowe sale noclegowe) były rejestrowane na zwykłym laptopie w zwykłym arkuszu EXCELa. Panował uprzejmy rozgardiasz. Ratownicy medyczni krzyczeli, że potrzebny im tłumacz, kleryk z seminarium przeciskał się do nich przez tłumek,
Osób, które miały na nas czekać nie było. Przeszukaliśmy z pomocą obsługi cały budynek. Recepcja dysponująca zeszytem z nazwiskami i telefonami chętnych do pomocy nie miała mojego nazwiska. Widocznie kartka tu nie dotarła. Podjęliśmy decyzję wzięcia innych osób do Lublina. Po chwili się znalazły cztery dziewczyny, które wpakowałem z dwiema walizami do samochodu. Michał został jeszcze pół godziny, a potem pojechał do Kazimierza z dwiema mamami z dziećmi na rękach, jedną babcią i 10-letnim chłopakiem. Oczywiście o żadnych „fotelikach” nie było mowy. Pod Kazimierzem czekała prywatna, dobrze zorganizowana kwatera u p. Bartka, który już przyjął jakąś liczbę uchodźców, miał tłumacza i zaopatrzenie w potrzebne rzeczy.
A ja z pannami pojechałem do Świdnika strasząc Małgosię przez telefon, że będą 4 osoby, a nie 3, jak to planowaliśmy wcześniej. Bo plan był taki, że 3 osoby zostaną u nas na dłużej, aż załatwimy im jakiś status prawny, zasiłek i miejsce stałego pobytu. Ale w czasie drogi dowiedziałem się, że panny chcą pojechać do jakiejś tajemniczej ‘pani Anny’, którą jedna z nich – Tania – znała z wcześniejszej pracy na polu z malinami. Wymusiłem telefon ‘pani Anny’ i zadzwoniłem do niej. To było gospodarstwo na wsi, pani Anna rzeczywiście czekała na Tanię z siostrą, a dwie pozostałe siostry były trochę zaskoczeniem. Tania (21 lat) rozumiała trochę polski. Dwie młodsze (Śnieżana i Dana – 19 i 17 lat) znały dobrze rosyjski, a najmłodsza Julia (15 lat) mówiła tylko po ukraińsku. Po dwie, parami, były rodzeństwem. Pochodziły wszystkie z wioski Zabłocie pod Nudyżem. To jedynie 41 km. Od przejścia granicznego, na północ w stronę Białorusi. Białorusi, z której to strony należy się obawiać ataku wzdłuż naszej granicy przez Szack, Wiszniów i dalej na południe.
W domu czekał rosół, ale panny były i zestresowane i mało głodne, bo przejazd był ekspresowy: decyzja o wyjeździe do Polski około południa, około 16 darmowy bus do granicy, potem piechotą z dwiema walizami na kółkach kilkaset metrów, przejście, czerwony bus polskiej Straży Pożarnej i punkt recepcyjny, gdzie czekałem z samochodem. O 21 siedzieliśmy w domu w Świdniku przy rosole Małgosi. Wypytywałem o formalności przy przekroczeniu granicy. Żadnych. Trzy starsze miały paszporty (bez wiz) a młodsza plastikową kartę identyfikacyjną (dowód osobisty). Nie wypełnia się żadnych papierów. Odbiór ludzi idzie bardzo sprawnie. Przeszkodą są raczej zwożone na granicę „dary”. Najpotrzebniejszym darem byłby chyba ręczny megafon (wiem, że na przejściu w Lubyczy Królewskiej ktoś już taki megafon dostarczył), żeby nie trzeba było krzyczeć: „uwaga: dodatkowy pociąg z Chełma do Warszawy będzie o godzinie… kto chce jechać?”.
Gdy dziewczyny poszły spać (jedna na karimacie, ale przecież ja też w tym wieku sypiałem na karimacie), ustaliliśmy z Małgosią, że nie będziemy w Świdniku zgłaszać do żadnego urzędu panien, tylko poprosimy sympatyczną i ofiarną panią Annę o dopilnowanie ich zameldowania w jej gminie. Zrobiłem kopie ich paszportów, napisałem oświadczenie o dowiezieniu ich z granicy na wieś pod Chodel i poszliśmy spać.
Rano śniadanie zrobiła Małgosia, a ja wcześniej pojechałem do firmy na „naradę bojową”. O 11:00 zabrałem dziewczyny z domu o zawiozłem do pani Anny. Było trochę łez przy spotkaniu. Okazało się, że we wsi, z której wyjechały działa znajoma pani Anny, która ekspediuje zaprzyjaźnione grupy.
I tak to działa. Widać, że pomoc jest potrzebna, ale takim miejscom, jak dom pani Anny, która będzie żywiła cztery dodatkowe osoby przez nieznany czas.
27.2.2022
Dorohusk w niedzielne południe
Wobec ataku przeprowadzonego na Ukrainę przez Federację Rosyjską i rosnącej liczby uchodźców z Ukrainy, postanowiliśmy z żoną przyjąć do domu na jakiś czas kogoś, kto potrzebuje wsparcia i opieki uciekając przed wojną. Dla porządku najpierw zauważę, że uderzenie na Ukrainę przeprowadziły siły wojskowe Państwa Związkowego (składającego się z Federacji Rosyjskiej i Republiki Białorusi). Ten termin - ‘Państwo Związkowe’ – nie przyjął się jeszcze w massmediach i nawet poważni politycy zdają się nie rozumieć, że Białoruś połączyła się już z Rosją pod wieloma formalnymi aspektami i nie powinno się mówić o niezależnych decyzjach obu byłych i odrębnych państw. Ma to konsekwencje polityczne, ale nie o tym ma być ten tekst.
Najpierw (wczoraj, w sobotę) spróbowałem zasięgnąć informacji telefonicznie pod numerem całodobowej specjalnej infolinii. Dowiedziałem się tam, że jeśli chcę kogoś wziąć do domu, to powinienem zadzwonić pod jeden z innych dwu numerów. Jeden nie odpowiadał, a z drugim mój telefon nie łączył.
Z informacji od różnych moich honorable corresponents wynikało, że kolejki do przejść po stronie ukraińskiej sięgają 30 kilometrów. Podwiezienie ze Lwowa do granicy kosztuje 400PLN za osobę. Przy czym pasażer zostawiany jest ok. 16km od granicy i dalej musi iść piechotą. Wszystkie przejścia graniczne dwa dni temu otwarto dla osób pieszych (dotąd były tylko dwa), ale praktycznie to nie funkcjonuje, bo np. w Dorohusku strona ukraińska nie wpuszcza pieszych. Jest to jakoś uzasadnione logistyką, bo między check-pointem ukraińskim a polskim są prawie 2 kilometry i np. kobiety z dziećmi na rękach i walizami nie są w stanie pokonać tej odległości. Musiałyby być wożone jakimś transportem po tym nomansland, gdzie nie wiadomo jakie obowiązuje prawo… Po stronie polskiej odprawy robione są bezzwłocznie, ale po ukraińskiej jest dramat. Kolega, który pojechał wczoraj na granicę odebrać znajomego (uciekł z Kijowa z żoną w siódmym miesiącu ciąży i dzieckiem) czekał od 16:00 do 3:00 w nocy, ale się nie doczekał. Mężczyzn nie wypuszcza się z Ukrainy, a kobieta nie chciała bez męża wjeżdżać nawet do najprzyjaźniejszej Polski będąc czysto rosyjskojęzyczną Ukrainką. Dobrze że są resztki komórkowej łączności, to przynajmniej sms-em można się porozumieć z czekającymi w monstrualnych kolejkach.
Niezrażony niepowodzeniem telefonicznym wyciągnąłem z garażu samochód, zapakowaliśmy z żoną trochę batoników i soków i pojechaliśmy w stronę Chełma, do najbliższego punktu recepcyjnego przy przejściu granicznym w Dorohusku. W połowie drogi do Chełma zaliczyłem jedną fotkę radarową, ale potem już nie można było szaleć, bo zaczął się sznur samochodów w obie strony. O ile w normalne powszednie dni widuje się często samochody z rejestracja ukraińską, to dzisiaj było ich zaprawdę dużo . Część to nowe limuzyny ale część to rzęchy, które ledwo jechały. Prawie we wszystkich siedział komplet pasażerów.
Na kilka kilometrów przed Dorohuskiem – policja blokuje drogę. Widok radiowozu „na bombach” stojącego w poprzek jezdni jest wystarczającym komunikatem, by zjechać w boczna drogę. Przy tej „barykadzie” powstał samorzutnie spory parking na trawie okalającej skrzyżowanie. Zostawiłem małżonkę w samochodzie i poszedłem zasięgnąć języka do policjantów. Radiowozy były dwa, a policjantów czterech. Dwu udzielało informacji a dwu kierowało ruchem. Podszedłem do radiowozu.
- Czołem, czy w prawo dojedzie się do punktu recepcyjnego? – zagaiłem krótko.
- W prawo będzie dalej, a w lewo krócej przez wiadukt – zwięźle poinformował mnie trzydziestokilkuletni funkcjonariusz.
- Chcieliśmy z żoną wziąć kogoś do siebie z granicy… - walnąłem wprost, bo nie miałem pomysłu jak podtrzymać rozmowę. Okazało się to dobrym wistem.
- To przy ulicy Parkowej, w pałacu Suchodolskich, znajdzie pan?
- Dojadę, nie ma problemu. Jeśli nie będzie korków. A tu, do granicy na wprost w ogóle nie puszczacie?
- Puszczamy, ale trzeba mieć jakiś powód.
Policjanci byli zmęczeni, ale bardzo uprzejmi. Po chwili rozgadali się, bo akurat nikt inny się do nich nie zgłaszał. Byli dopiero drugi dzień na służbie, przywieziono ich z Wielkopolski.
- Dzwoni do mnie kierownik w piątek i pyta, czy bym trochę wcześniej nie chciał pojechać na wschodnią granicę. No, mogę pojechać wcześniej – opowiada jeden z nich. - Myślałem, że to będzie za dwa dni. A kierownik mówi: pakuj się, za dwie godziny wyjeżdżamy.
- Wczoraj zakwaterowali nas w jakimś małym hoteliku, razem z kobietami i dziećmi z Ukrainy, niech pan popatrzy – pokazuje mi film, jaki nagrał komórką. Przed budynkiem hoteliku stoją bezradne dwie kobiety, chyba z pięciorgiem małych dzieci. Słychać jakąś tanią muzykę, kobiety mają z sobą torby z jakimiś rzeczami, wyraźnie nie wiedzą co z sobą zrobić. – Tam już nie było miejsc, wie pan, łza mi się jednak w oku zakręciła, sam mam trójkę dzieci – mówi wyraźnie wzruszony policjant.
- Trzeba mieć naprawdę sporą odporność psychiczną – dodaje drugi – bo by się człowiek rozkleił.
- No właśnie po takich uciekinierów przyjechaliśmy. Czy ten tymczasowy ośrodek jest pełny?
- Niech pan jedzie zobaczyć. Nie wiemy, ale tu są setki samochodów, które przyjeżdżają po uciekinierów. Prawie każdy ma nagrany jakiś transport. Nie ma ludzi stojących przy ulicy.
Podziękowałem. Faktycznie – już za Chełmem widzieliśmy dwa autokary na ukraińskich rejestracjach, które na poboczu wysadzały część pasażerów. Pasażerowie wsiadali zaraz do stojących obok samochodów osobowych. Bardzo to sprawnie się odbywało.
Pojechaliśmy do pałacu Suchodolskich. To niewielki dworek, trochę zbyt szumnie zwany ‘pałacem’. Na okazałym trawniku przed budynkiem stało parędziesiąt samochodów, część z nich wyjeżdżała, część usiłowała zaparkować. Między samochodami kręcili się dość bezładnie ludzie noszący jakieś worki i paczki. Generalnie nie było widać żadnej koordynacji. Po chwili jednak zorientowaliśmy się, że większość samochodów coś przywiozła: żywność, ubrania, napoje. Część przywożonych towarów była pakowana w paczki na bazarowo wyglądającym stoisku Urzędu Miejskiego w Dorohusku opatrzonym napisem ‘poczekalnia’. Przed wejściem jakiś gość z laptopem na stołeczku sprzedawał karty SIM. W namiocie obok rozdawano jakieś jedzenie. Nie dało się odróżnić uchodźców z Ukrainy od miejscowych Polaków. Zresztą prawie wszyscy mówili między sobą po ukraińsku. Samochody wyładowywały się jeden za drugim i odjeżdżały. Rejestracje miały z całej Polski. Widziałem kilka rejestracji niemieckich, jedną szwedzką, czeską i jedną litewską.
Weszliśmy do budynku. Nareszcie zobaczyłem dwie osoby oznaczone etykietami z nazwiskiem i dużą literą ‘I’. To one udzielały informacji. Nie było żadnych kobiet z dziećmi do zabrania. Uchodźcy byli prawie na bieżąco odwożeni w głąb kraju (a może za granicę zachodnią?). Zostawiliśmy swój numer telefonu z podstawowymi danymi. Uprzejmy młody człowiek zapisał go w grubym zeszycie pełnym podobnych wpisów. - Jak będziemy kogoś mieli, to ktoś do państwa zadzwoni - wyjaśnił. Popstrykałem kilka fotek i pojechaliśmy z powrotem do Chełma.
W Chełmie odwiedziliśmy znajomą działaczkę zaprzyjaźnionego stowarzyszenia, które pomaga Polakom zza wschodniej granicy. Była wykończona nocnym „najazdem” uchodźców. Znajomy ksiądz z Ukrainy zadzwonił do niej wieczorem, że dwa samochody z kobietami i małymi dziećmi właśnie mają przekroczyć granicę. I nie wiedzą dokąd jechać. Panie bały się jechać w nieznane nocy, więc wjechały na oświetlony parking Urzędu Celnego w Chełmie i tam, w samochodach z dziećmi chciały nocować. Dyżurny celnik zgarnął całe to towarzystwo, dał ciepłej herbaty i powiadomił znajomą, która wszystkie 7 osób zabrała do swojego mini-mieszkania na resztę nocy. Rano nakarmiła przyjezdnych, załatwiła im pobyt w jakimś domu opieki społecznej, kupiła trochę jedzenia – generalnie: zadbała lepiej niż oficjalne struktury państwowe. Do ‘punktu recepcyjnego’ takie osoby w ogóle nie trafiają, bo mają własne samochody (przejście graniczne to wymusza). Rejestrowane są dopiero w miejscu tymczasowego pobytu, od tego momentu zaczyna obejmować je ubezpieczenie zdrowotne i maja 2 tygodnie na zgłoszenie się do Urzędu ds. Cudzoziemców, by rozpocząć oficjalne staranie się o pobyt. Jeszcze nie zgłębiłem przepisów dotyczących zasiłku na ten wstępny okres pobytu w Polsce. Ale wiem, że najbliższa szkoła powiadamiana jest „z urzędu” o tym, że są dzieci, które należy przyjąć. Pozostaje uczenie przybyszów języka polskiego, poszukiwanie miejsca na stały pobyt i znalezienie pracy dla dorosłych.
I tym warto się zająć.
PS:
Od dziś działa rządowa witryna internetowa www.pomagamukrainie.pl, na której są informacje, jak pomóc. Można też zgłosić się do Caritasu albo po prostu do najbliższej parafii.
––––––––––